Gdy kapeluszowi dziadkowie kupili domek na Mazurach, Ewie wydawało się, że ich polubi, tak jak polubiła jezioro i werandę z dzikim winem. Ale gdy miała dziesięć lat, kapeluszowi dziadkowie sprzedali dom.
– …i nic wam nie dali – mówiła babcia Maria do mamy. – Kapią wam groszem z łaski na uciechę, ale nie dadzą uczciwie, po ludzku, całej, calutkiej połowy, choć niby ten dom miał być też wasz. I tyle waszego, co ich humorów.
Prowadzona za rękę przez ojca, mała Ewa odwiedzała czasem kapeluszowych dziadków. Starszy pan milczał, patrząc na nią w długim, niemym zamyśleniu, a kapeluszowa babcia uśmiechała się, dawała jej porcelanowe bibeloty z serwantki – ale do taty mówiła cicho i bez uśmiechu:
– …ona nie może być tak zaniedbana umysłowo. Dlaczego nic nie robisz, aby ją ratować? Co ona czyta? Co ją interesuje? Kto z nią rozmawia i o czym? Czemu nie uczysz jej języków obcych? Muzyki? i właściwego zachowania? Jan, słyszysz? Nie zostawiaj jej tylko Teresie i babce, to przecież twoja córka…
Ewa już nie pamięta, kiedy umarł kapeluszowy dziadek, ale było to dawno temu i pogrzeb był całkiem inny niż pogrzeb babci Marii. Na pogrzeb babci Marii zeszło się mnóstwo staruszek w chustkach, które głośno płakały, rzucały się na szyję Teresie, a potem obśliniały policzki małej Ewy. Przy okazałym grobowcu kapeluszowego dziadka stali milczący, eleganccy starsi panowie i panie i mówili coś szeptem lub wcale. Nikt nikogo nie całował, niczyje usta nie zmoczyły policzków Ewy, wymieniano tylko krótkie i znaczące uściski dłoni. „Czy nikt go nie kochał?”, zastanawiała się mała Ewa.
Ewa nie pamięta, kiedy kapeluszowa babcia znalazła się w domu starców. Stało się to wtedy, gdy już była gotowa, by ją polubić, może dlatego, że zabrakło niechętnych uwag babci Marii, a mamę przestało to w ogóle interesować. Ewa nie cierpi domu, w którym znalazła się babcia Irena i nienawidzi tam chodzić.
Nachyla głowę w stronę brzucha i pyta szeptem, porażona myślą, która pojawiła się niespodzianie, jako echo domowych rozmów i opowieści koleżanek:
– Czy ty też mnie TAM kiedyś oddasz? To jest tak: najpierw kochasz swoją matkę i gdy ona niejasno ci wspomni, że kiedyś odejdzie na zawsze, to wtedy płaczesz i wołasz: „Nie, mamo! Mamusiu! Ja nie chcę! Wolę umrzeć z tobą!” Potem dorastasz, życie wydaje ci się coraz ciekawsze, zbyt ciekawe, by odchodzić dobrowolnie. Myślisz: „Kocham ją, ale ona umrze przede mną”. I już tylko przyrzekasz, że nigdy jej nie porzucisz. Ale czas płynie i ona coraz mniej przypomina siebie. W twojej miłości jest coraz więcej zniecierpliwienia, a czasem wstrętu, bo ona robi się niedołężna, musisz ją pielęgnować, myć. Jej niedołężność wydaje ci się obrzydliwa i marzysz o tym, by jej nie widzieć. Zaczynasz się rozglądać za TAKIM domem i mówisz sobie, że to dla jej dobra. Będzie tam miała fachową opiekę, pielęgniarkę i lekarza na zawołanie, inne staruszki do towarzystwa… a zresztą ona już nie zawsze cię rozpoznaje, może nawet jest jej obojętne, czy to ty, czy ktoś obcy. Więc się jej pozbywasz. Początkowo odwiedzasz ją codziennie, potem raz w tygodniu, raz w miesiącu, później już tylko w dni świąteczne, a potem najwyżej na Boże Narodzenie lub na Wielkanoc… Ale akurat w te dni w domu jest najwięcej roboty, wpadają goście, program telewizyjny jest ciekawszy niż w dni powszednie. Więc potem odwiedzasz ją raz w roku lub tylko telefonujesz i pytasz, czy jeszcze żyje. Ona, mamusia, dla której chciało się umrzeć, gdy było się dzieckiem. Ono, powiedz mi, oddasz mnie TAM?
„Ono milczy, pewnie nie chce składać żadnych obietnic”, myśli Ewa i powraca do babci Ireny i TEGO domu.
Ostatnia wizyta, na początku marca, była inna. Świeciło słońce, więc wszystko wydawało się ładniejsze. Nie spotkały się w jej pokoju, lecz w ogrodzie, który choć zaniedbany, przypominał w tym dniu tajemniczy ogród z powieści Frances Hodgson Burnett. Nie wyłaniali się z niego jednak młodziutki Colin z dziewczęcą Mary, tylko grupa oszołomionych, zagubionych staruszków, uśmiechających się nieśmiało do wiosennego słońca, które nie obiecywało im nic więcej poza przelotną odrobiną blasku.
Zamiast odpowiedzieć na powitanie, babcia spojrzała na Ewę uważnie – patrzyła długo i wnikliwie – i nagle rzekła:
– Jesteś w ciąży.
„Skąd ona wie, przecież nic nie widać”, pomyślała gniewnie i milcząc, czekała na nieuchronne pytania: „Kto to był? Kiedy zza niego wyjdziesz? Dlaczego nie zrobiłaś wcześniej matury i studiów? z czego chcesz utrzymać to dziecko? Czy wiesz, ile to kosztuje? Dlaczego wy wszystkie najpierw zachodzicie w ciążę, a dopiero potem myślicie, co dalej?”
Babcia Irena powiedziała tylko jedno zdanie:
– Nie zmarnuj tego dziecka.
A gdy Ewa spojrzała na nią szybko i niepewnie, babcia dodała, mówiąc bardziej do siebie niż do niej:
– Zawsze oczekujemy od naszych dzieci czegoś innego, niż mogą nam dać. Obciążamy je własnymi nadziejami, wikłamy w nasze marzenia, ambicje i rozczarowania. Spróbuj dać temu dziecku wolność.
„Wolność…”, myśli Ewa. „Dam. Ale jak? Co to jest ta wolność?”
– Dobrze – mówi teraz Ewa do ojca. – Odwiedzę ją.
Ten dom od zewnątrz jest pozornie pogodny, ot, zwykły, pomalowany na żółto stary budynek z lat powojennych, z tablicą „Pogodna Jesień”, której nie zdejmują nawet wtedy, gdy wokół jest zima, wiosna czy lato. „Pogodna Jesień” się nie zmienia. Trwa.
Może dlatego, że jesień kojarzy się z kolorem żółci, zewnętrzne elewacje są jasnożółte, z mdłymi zaciekami – a całe wnętrze, na wysokość około dwóch metrów, też wymalowano żółtą, olejną farbą. Jednak ta żółć dawno utraciła soczystość i jedyne określenie, jakie nasuwa się Ewie, brzmi wulgarnie (kapeluszowa babcia pewnie by się skrzywiła): te ściany są sraczkowate. Jednak mimo że olejna farba odpryskuje, widok tych ścian byłby do zniesienia. Za to Ewa nie może patrzeć na lokatorów tego domu. Po korytarzach snują się wynędzniali staruszkowie i staruszki, w piżamach w paski („Kto dziś nosi piżamy w paski?!”, myśli Ewa) lub w workowatych, zniszczonych ciuchach, tak obszernych, że wydają się w nich bezcieleśni. Niektórzy bez przerwy coś żują (minęło trochę czasu, zanim Ewa zorientowała się, że żują własne sztuczne szczęki), inni mamroczą do siebie, jakby odmawiali nie kończącą się modlitwę.
Ewa po raz pierwszy słyszy, że ten dom też ma własną mowę. Pantofle snujących się korytarzami pensjonariuszy szurają na różne sposoby, a niekiedy, jak gwałtowny kontrapunkt, w tę monotonną melodię wcina się cichy, ale ostry i szybki, niezwykle rytmiczny wizg obcasów kogoś z personelu. Szur… szur… szur… szur… pitu, pitu, pitu, piiit… Gdzieś daleko metalicznie szczękają garnki i talerze – brzdęęęk, bąąą… bęęęę… brzdęęęk – można umiejscowić ten dźwięk, idąc korytarzami śladem mdłej woni gotowanej kapusty. Staruszkowie coś mamroczą do kogoś, do siebie, do ścian i okien, cicho, mlaskające – szept i mlask, szept i mlask. Z pobliskiej świetlicy dobiega to ostry, to pogodny głos telewizora. W recepcji szeleszczą kartki kolorowego pisma, czytanego przez znudzoną pielęgniarkę. Za oknem miauczy kot. Nie jeden. Kilka naraz.
– Marzec – uśmiecha się Ewa, ale zaraz pochmurnieje. Pensjonariuszom nie wolno mieć kotów, babcia Irena chciała, lecz nie pozwolono. „Właściciel kota umrze i co zrobimy ze zwierzakiem?”, spytała rzeczowo pielęgniarka. „Mielibyśmy co rok po dziesięć kotów, a może więcej”.
„Umrzeć, tego nie robi się kotu…”, Ewie przyszedł nagle na myśl wiersz przerabiany na lekcji polskiego. Wiersz był jej obojętny, lekcja wydawała się nudna, usiłuje sobie przypomnieć autora („Szymborska? Wiesława? Wie… Wisława”). A teraz nagle jego sens dotarł do niej w całej pełni.
…więc koty są dokarmiane przez okno i wciąż gromadzą się wokół domu, a Ewę dobiega miękka, choć na swój sposób rozpaczliwa kocia muzyka.
– Ono, to koty, to tylko koty, nie bój się – mówi półgłosem. – Może kiedyś będziesz mieć swojego kota, może jakiś kot będzie mieć ciebie – dodaje głośno i przechodząca obok salowa patrzy na nią podejrzliwie. Współlokatorka babci Ireny zawsze siedzi na wprost okna i wpatruje się w nie tak, jakby za szybą miała ujrzeć coś ważnego. Nie zwraca uwagi na Ewę i na babcię.