Autobus zwalnia, potem przystaje – i wszyscy zamierają.
– Jezusie Maryjo, ja się posikam – szepcze Patrycja w najwyższym zachwycie.
Ewa zagryza wargi i tylko patrzy.
Dyskoteka na co dzień to wielki drewniany barak, wzmocniony konstrukcją pordzewiałych rur. W weekendowe wieczory zakrywa swoją szpetotę sznurami lampek i neonami, które układają się w wielki napis „CZYŚCIEC”.
Dyskoteka w sylwestrowy wieczór przypomina bramę do nieba. Światełek jest wielokrotnie więcej, są kolorowe i migają, układając się w Mleczną Drogę. Nazwa „CZYŚCIEC” zamieniła się na tę noc w „RAJ”. Nad wysokim dachem unosi się wielki, srebrny, neonowy księżyc. Z wnętrza płynie porywający rytm techno i Ewa ma uczucie, że cały budynek drży i tańczy, gotując się do odlotu; zaraz oderwie się od ziemi i pomknie w kosmos.
Droga do sali udekorowana jest błękitnymi balonami, które wydają się wyrastać wprost z ziemi, jak łodygi nieznanych roślin, a balony, unosząc się wysoko, powiewają w chłodnym wietrze niczym barwne gigantyczne kwiaty. Niewidzialna ręka wysypuje na wchodzących srebrzyste konfetti. Jest naprawdę jak w raju.
– No co jest, kurwa! Pokazywać bilety! Tu więcej takich, co chcieliby wejść!
Głosy ochroniarzy budzą Ewę z transu. Niektórzy krzyczą, inni śpiewają, jakaś para tańczy. Ewa chce szukać biletu, ale uświadamia sobie, że zaciska go w garści, w obawie, że ktoś go ukradnie. Rozwiera spoconą dłoń i pokazuje ochroniarzowi bezcenny bilet, pomięty i mokry od potu.
– Fuj… Zjadłaś go i wydaliłaś czy co? – śmieje się tamten, a dokoła wybuchają przymilne rechoty.
Tu, przed wejściem do dyskoteki, ochroniarze są ważniejsi niż didżeje. Jeśli ktoś im się nie spodoba – mogą wyrwać i podrzeć bilet, zakwestionować jego ważność, zastawić wejście barami. Ewa instynktownie boi się ich i zawsze podziwia Marysię z Patrycją, które rwą do przodu i przekomarzają się z gorylami jak równe z równymi. Ewa uśmiecha się głupio, niemal pokornie i z ulgą widzi, jak ochroniarz robi jej miejsce w wąskim przejściu wśród powiewających balonów. Dziewczyna nie zauważa dziś błota, w które rzucono byle jak betonowe płyty, aby udawały prawdziwy chodnik prowadzący do bramy. Widzi tylko tę bramę, przyozdobioną z okazji sylwestra tak, że w miejscu pordzewiałych, szerokich wrót rozmigotany napis układa się w słowo RAJ. Wchodzi.
Teraz najważniejszy będzie szatniarz. Szatniarzy jest kilkunastu, są spoceni, bez chwili przerwy odbierają okrycia wchodzących i odruchowo taksują ich wzrokiem. Lepiej ubrani dostają prawdziwy, metalowy żeton, gorzej – miękką tekturkę z numerem. Niektórzy usłyszą: „Nie ma miejsca”. Okryć nie wolno wnosić na salę, więc płaszcz trzeba położyć wtedy pod ścianą, ryzykując, że inni go zadepczą. Ale nikt nie ukradnie. Nie ma czego kraść; szatniarze mają dobre oko.
Pierwsze płaszcze i kurtki powędrują na wieszaki, następne zostaną rzucone na stosy na podłodze. Szatniarze już wiedzą, że ci z wieszaków dadzą im po pięć złotych, a jak się upiją, to nawet dychę lub dwie. Ci z podłogi będą gmerać po kieszeniach, wysupłując obowiązkowe dwa złote.
Ewa już przywykła, że jej stare palto zawsze wędruje na podłogę, niekiedy też pod ścianę. Zdejmuje je teraz, nawet nie patrząc na szatniarza i czeka na wyrok. – Proszę, twój żeton – słyszy nagle, podnosi głowę i ze zdumieniem bierze metalowy krążek. Marysia z Patrycją prychają za jej plecami, a Ewa po raz pierwszy w życiu patrzy szatniarzowi prosto w oczy, bez cienia lęku.
„To te perfumy”, myśli. „To mamine perfumy. Są magiczne, jak ich nazwa. Chanel. Wszyscy mnie biorą za kogoś innego”.
Ewa czuje, że musi sprostać tym oczekiwaniom. Odruchowo prostuje się, podnosi głowę, poprawia włosy, opuszczając grzywkę na jedno oko. Obniża dekolt sukni, zerkając, czy zza biustonosza nie widać tampaksów. Czarna sukienka skrywa jej piersi już tylko do wysokości sutek, a rowek pomiędzy nimi wydaje się głębszy niż zazwyczaj. Ewa czuje, że wygląda jak Sharon Stone… nie, Stone jest za stara, Ewa jest jak Angelina Jolie, jak Lara Croft.
Przypomina sobie słowa Złotka i dyskretnie sprawdza ręką, czy spod sukienki nie wystają majtki. Są niemal tuż pod jej rąbkiem – i tak ma być. Najwyżej nie będzie się schylać. Nie ma potrzeby. Rzuca okiem na Marysię i Patrycję: „…ubrały się jak wsiury”, myśli zadowolona.
Didżeje – dziś jest ich trzech – za swoimi konsoletami już ruszyli, jak parowa lokomotywa i gnają, porywając cały budynek dyskoteki, który aż drży od mocy techno i dyszy jak potężny wieloryb. Stroboskopy migają w kolorach fioletu, błękitu i czerwieni. Już tańczą pierwsze pary i pierwsze samotne dziewczęta. Chłopcy jeszcze wciąż stoją pod ścianami i obserwują. W rytmicznym pulsowaniu czerni i światła niewiele można zobaczyć, ale wzrok bywalców już się z tym oswoił, już umie wyłowić „dobry towar”.
– Są – mówi gorączkowo Marysia.
– Kto? – pyta Ewa.
– Tych trzech z zielonego renault.
– Byliby w sam raz dla nas – mówi marząco Patrycja. Ewa nie odróżnia marek samochodów, ale tych trzech pamięta. Są tu co najmniej raz w miesiącu i wszystkie dziewczyny wodzą za nimi oczami. Wyróżniają się ubiorem, nonszalanckim zachowaniem i taksującym wzrokiem, z jakim obserwują tańczące dziewczyny. Rzadko tańczą, ale robią to świetnie, inaczej niż miejscowi. Prawie nie rozmawiają. Głośno się śmieją. Niekiedy zapraszają którąś z dziewcząt na piwo. Wychodzą wcześnie, robiąc wrażenie znudzonych, ale często zabierają dziewczyny do samochodu. „Mnie nie zaproszą”, myśli Ewa.
Patrycja i Ewa nie czekają, aż ktoś poprosi je do tańca. Na szczęście, nie muszą czekać. Można tańczyć bez partnerów. Do Marysi uderzył jeden z tutejszych chłopców, poszła, ale tańczy z niezadowoloną miną. To tylko obsługa stacji benzynowej, może go będzie stać na coca-colę i frytki, ale na szampana już nie. Ani nawet na bigos nad ranem. A randki z nim nie mają przyszłości.
Koło jedenastej dyskoteka dygocze od rosnącej wciąż mocy techno i Ewa ma uczucie, że gdy wybije dwunasta – budynek naprawdę pofrunie do raju. Tańczy prawie bez przerwy, ledwie dostrzega doskakujących, co jakiś czas partnerów, nie zwraca na nich uwagi – nie zasługują na uwagę – a tańcząc, wpatruje się w didżeja i modli się całą sobą:
– Weź mnie na podium… weź mnie na podium… pokażę, co umiem, a umiem dużo…
Didżej nie wybiera przypadkowych dziewcząt. Jego oczy, unosząc się znad konsolety, bezbłędnie wyłuskują z tłumu te najbardziej wpadające w oko, które po wejściu na podium zostaną powitane przez pełne aprobaty oklaski i dopingujące okrzyki. Ich ciała obiecują więcej, ich dekolty są głębsze, nogi dłuższe, ruchy erotyczne. Nauczyły się tego, oglądając w telewizji reklamy dżinsów i telefonów komórkowych, MTV lub Vivę, trenowały w domu przed lustrem i czekały na swoje pięć minut. Didżej zmienia je szybko. Odchodzą spocone, z rozsypanymi kunsztownymi fryzurami, z rozmazanym makijażem i wpadają w tłum, w którym już ustawia się do nich kolejka chętnych do tańca, do postawienia piwa, coca-coli, szampana, do umówienia się na randkę. Na podium wchodzą następne, pełne gotowości i nadziei.
– Wszystko widzę… wszystko czuję… łapię wasze prądy… wiem, czego chcecie… czekacie na Dziewczynę Dwudziestego Pierwszego Wieku… Szukamy… patrzymy… widzimy… Już wiemy, kto to… za kwadrans wezwiemy ją na podium. o północy oblejemy szampanem… Szukajcie, a znajdziecie…! – didżej dyszy do mikrofonu, chrypi, sapie, a napięcie wciąż rośnie.
„Już ja mają, już wiedzą, która. Upatrzyli ją sobie, albo jej facet dał didżejowi kasę. A ja nigdy nie wyjdę na podium. Nigdy nic się nie zmieni”, myśli Ewa i chce się jej płakać. Perfumy Chanel nie pomogły, obcięcie sukienki też nie. Nic nie jest w stanie pomóc. Znowu, od drugiego stycznia, dzień będzie płynąć za dniem, wszystkie takie same.
„Zestarzeję się, sprzedając u Grubego ser, chleb, mleko i proszki do prania, wyjdę za mąż za tego, który mnie zechce, bo ten, o którym marzę, nigdy się nie zjawi. Będę jak mama, jadła, tyła i oglądała telewizję przez resztę życia”.