Литмир - Электронная Библиотека

miasto powiatowe. Ludność: 17 800. Państwowe zakłady pracy cztery, w tym trzy zamknięte (fabryka wielkiej płyty, fabryka płyt azbestowych, fabryka makaronu), a czwarty właśnie ogłosił upadłość. Bezrobocie: 29 procent. Rynek. Jedna główna ulica, od dworca do rynku. Park wielkości 1,5 hektara, z połamanymi ławkami. Siedem kościołów. Dwa cmentarze, stary w centrum i nowy koło rogatek. Siedemdziesiąt pięć sklepów spożywczych. Miejski Dom Kultury zamieniony na pocztę. Jedno liceum, jedno technikum i dwie szkoły podstawowe. Miejska biblioteka publiczna z czterystu trzydziestoma siedmioma stałymi czytelnikami. Dyskoteka na pięćset osób, tuż za miastem.

– Tu jest ładnie – protestuje Złotko, ale matka potrząsa głową i wychodzi, rzucając Ewie ostatnią uwagę: – Podciągnij ten dekolt do góry, bo opada. Nie jesteś Pamelą Anderson.

Drzwi trzaskają, a Ewa szepcze nerwowo do Złotka:

– Szybko… Nożyczki, igła i czarna nitka. Biegiem, bo się spóźnię!

– Po co? – dziwi się Złotko.

– To musi być miniowa, a nie takie coś nad kolana – wyjaśnia Ewa. – Zszyjemy na okrętkę. Tam i tak jest ciemno, nikt nie zobaczy.

Po kwadransie Ewa kręci się przed lustrem w sukience skróconej o dwadzieścia centymetrów.

– i jak? – pyta.

– Jak się schylasz, to widać ci majtki. Czarne – mówi Złotko niepewnie.

– Tak ma być. Nie będę się schylać. Aaa, jeszcze tampaksy. Przynieś z łazienki, no, już…!

Ewa wpycha tampaksy w miseczki biustonosza.

– To tam się je wkłada, jak leci krew? – dziwi się Złotko.

– Aleś ty głupia – śmieje się Ewa. – Tam się je wkłada, jak chce się mieć większy biust.

– Po co? – pyta Złotko, ale siostra nie odpowiada, zajęta już tylko sobą. Otulona w stary, gruby płaszcz wybiega z domu.

– Nawet nie złożyła nam życzeń na ten nowy rok, ba, na nowy wiek – żali się matka.

– Umówiła się przy autobusie o dziewiątej, a już pięć po – Złotko usprawiedliwia siostrę.

– No to my sobie będziemy życzyć. Zostaniesz ze mną do dwunastej? Nie uśniesz? – pyta matka.

– Nie usnę – odpowiada niepewnie Złotko. – a co będziemy robić?

– Oglądać telewizję. Zostań. Nie chcę być sama w taką noc.

– Nie jesteś sama. Masz telewizor. I jest tata.

– Tata… Kupiłam szampana, mrozi się w lodówce. Dam ci trochę na spróbowanie – kusi Teresa.

– Szampan szczypie i jest kwaśny. Dawałaś mi go rok temu, nie pamiętasz? – krzywi się Złotko.

– No to sobie zatańczymy. Ja i ty, dobrze? Nauczę cię tańczyć.

– a umiesz? – pyta podejrzliwie Złotko.

– Pewnie, że umiem. Kiedyś tańczyłam najlepiej w całym mieście.

Kiedyś:

Teresa wypycha sobie biustonosz watą. Z dwójki trzeba zrobić trójkę. Albo więcej. Sukienka jest w porządku, opięta tam gdzie trzeba i powiewająca na tyle wysoko, aby odsłonić w tańcu ładne nogi.

„No i który… który… który…”, zastanawia się, nie odrywając oczu od zgrabnej sylwetki w lustrze. „Który z tych dwóch? Jacek, bo jest przystojny, fantastycznie tańczy i wszystkie dziewczyny mi zazdroszczą? Czy Jan: tańczy okropnie, aż żal byłoby mu to powiedzieć, nigdy mu tego nie powiem, za to Jan będzie artystą”.

Jan jest muzykiem. Wprawdzie, według Teresy, gra coś, przy czym po prostu się zasypia, czego nie da się słuchać, ale studiuje w Krakowie i wszyscy wiedzą, że kiedyś ruszy na podbój świata. Gdyby coś z tego wyszło, Teresa znajdzie się wtedy u jego boku. Będzie się kłaniać publiczności na estradzie i część tych potężnych, oszałamiających braw przypadnie jej, gdyż wszyscy będą wiedzieć, że to Teresa opiekuje się mężem i dba o jego karierę.

– Artysta! Cha! Cha! Oj, nie mogę…! – śmieje się jej matka. – Pracowałam kiedyś u artysty, robiłam właśnie duże pranie, nagotowałam garnek krochmalu, a on przyszedł i zjadł, bo myślał, że to zupa! No, ale forsę miał. Pamiętaj, Teresa, nie patrz, jaki jest, tylko co robi i jak daleko zajdzie, bo wtedy daleko zajdziesz razem z nim. Tam gdzie mnie się nie udało. A mogłam. Brzydka nie byłam.

Jacek… Gdy tańczą w zbliżeniu, Teresa czuje ręce Jacka na swoich plecach, czuje każdy jego palec z osobna, jak wygrywa koncert na jej ciele, mimo że to Jan ma podobno ręce pianisty, a Jacek jest tylko kierowcą. Dłonie Jana są martwe, gdy jej dotyka, mimo że on sam czerwieni się, a wargi mu drżą jak u dziecka, które chciałoby się rozpłakać.

– Potańczę sobie z Jackiem, ale wyjdę z Janem. To on mnie odprowadzi i może się wreszcie odważy… Muszę go ośmielić – postanawia Teresa.

– …mamo, mamo, ty mnie nie słuchasz – Złotko szarpie ją za rękę.

– Zawsze cię słucham, Złotko – mówi matka machinalnie. – Nie zdążyłam powiedzieć Ewie, że nieważne, jak kto wygląda, ważne, kim jest i co robi.

– Zdążyłaś – uspokaja ją Złotko.

– Ale nie powiedziałam jej, że musi uważać, bo pozory mylą.

– Mówiłaś. Nieraz mówiłaś.

Do dyskoteki jeździ autobus. Wiadomo, że kto do niego wsiada, jedzie tylko tam, więc autobus przesiąkł zapachem tanich dezodorantów, mydełek Fa i Palmolive, ostrym potem chłopców, wyziewami piwa i benzyny. Jednak nikt nie patrzy na zdarte siedzenia z dermy, na wulgarne napisy i obsceniczne rysunki oblepiające zewnętrzne i wewnętrzne ściany, na czarną od brudu podłogę. Najmocniejszy jest zapach adrenaliny, ta niepowtarzalna mieszanka złudzeń, marzeń, rozczarowań i nadziei. Zwłaszcza dziś, gdy właściciel autobusu zawiesił w środku kilka kolorowych balonów, a maskę ustroił serpentynami, które przypominają, że to nie jest dzień jak co dzień – ale sylwester. I nie zwykły sylwester, ale sylwester przełomu, wiodący nie tylko w nowy rok, ale także w nowy wiek.

– Ja pierdolę – szepcze Marysia. – Patrz, wszyscy jadą parami.

– Nie wszyscy i zamknij się – odszeptuje Ewa. – Zawsze są jakieś single.

– Jezu, czym ty tak pachniesz? – docieka Patrycja.

– Chanel – mówi nonszalancko Ewa.

– Kto ci kupił?

Ewa robi tajemniczą minę i rozglądając się, wzrusza ramionami. Rzeczywiście, autobus pełen jest par, tylko one trzy są bez chłopców. Ale to nie ma znaczenia. Wręcz przeciwnie. Ten obskurny pojazd jedzie z ich miasta, więc ci chłopcy się nie liczą. Szosą z drugiej strony, od Krakowa, Tarnowa, Przemyśla, już jadą nie tylko autobusy, ale i samochody z Prawdziwymi Facetami. Takimi, którzy nie noszą w kieszeniach zmiętych banknotów, z trudem uciułanych na tę okazję – ale prawdziwe portfele ze skóry. Zawsze są tacy na dyskotece, choć jeszcze się nigdy nie zdarzyło, żeby właśnie taki zaproponował, że odwiezie ją do domu. Ale dziś będzie inaczej. Za trzy godziny zacznie się nowy wiek, Ewa ma na sobie niemal nową, czarną, odlotową sukienkę i pachnie prawdziwymi francuskimi perfumami. I ma aż pięćdziesiąt złotych, za co może zamawiać sobie piwo i coca-colę tak długo, aż bąbelki będą jej tryskać nosem i jeszcze starczy na kieliszek szampana. I każdy, kto na nią spojrzy, dostrzeże, że jest niezależną i elegancką Kobietą.

– Kurwa, ale masz minę – mówi Patrycja. – Usta jak u Penelopy Cruz. Pokaż się, no, rozsuń tego starego łacha…

Ewa uchyla rąbek płaszcza i Marysię aż zatyka:

– Ja pierdolę – powtarza. – Wracam do domu. Nigdzie z tobą nie idę. Skąd wzięłaś tego ciucha?

– Dostałam – mówi Ewa z uśmiechem Julii Roberts.

– Biust ci wyłazi – komentuje Marysia. – Mnie z takim dekoltem starzy nigdzie by nie puścili. Ojciec by mnie zamknął w łazience i tyle by było z sylwestra.

Ewa żywi się ich zazdrością, jak niegdyś matka zawiścią sąsiadów. Czuje, że różowieją jej policzki, powiększają się piersi, wysmuklają się biodra, wydłużają nogi.

– Odważna jesteś – komentuje rzeczowo Marysia. – No, dzisiaj cię zawołają na podium, zobaczysz.

– Jak tam jest? – pyta Ewa.

– Czadersko – wzdycha Patrycja, która była na podium dwa tygodnie temu i pokazała stanik, rozpinając trzy guziki bluzki.

„Wlazła tam, bo dała się pomacać didżejowi”, mruczy Marysia Ewie do ucha, ale Ewa nie odpowiada, gdyż właśnie dojechali.

7
{"b":"100386","o":1}