– Nie – mówi Ewa.
– Jak coś jest tajemnicą, to nawet gdy wszyscy o niej wiedzą, pozostaje tajemnicą. A co publiczne, to publiczne. Otworzyli kobiecie ten brzuch i podzielili na kawałki. Wzięli go sobie do reklam, do kolorowych pism, do polityki, do partii, do ustaw sejmowych i przemówień, do awantur ulicznych i do gazet. Dlatego już jest tylko poniedziałek. Rozumiesz?
– Tak. Już rozumiem – mówi Ewa.
Ewa znalazła się w mieście, z którego pięć lat temu trzech chłopców wyruszyło na studia do stolicy, ale tylko jednemu udało się tam zaczepić.
Było ono większe niż jej miasto, a idąc w stronę centrum, patrzyła na sklepy oblepione reklamami, przypominające wnętrze miodowego plastra, podzielonego na niezliczoną ilość komórek. Wszystkie wystawy były do siebie podobne, a znudzeni właściciele sklepów wystawali na progu z założonymi rękami, patrząc z nadzieją na przechodniów. Ewa w swoim mieście przywykła, że właściciele najpierw wkładali mnóstwo wysiłku w to, aby ich sklep odróżniał się od innych, wciąż przekładali w witrynach różne przedmioty z jednego miejsca na drugie, pisali wywieszki: „Obniżka cen!”, „Okazja! Tylko u nas!”, potem wystawali na progach sklepów, a ich zmęczone spojrzenia ciążyły na przechodniach jak deszczowe chmury; wkrótce sklep zmieniał nie tylko właściciela, ale i branżę, z kosmetycznego stawał się papierniczym, z papierniczego odzieżowym, z odzieżowego przeobrażał się w spożywczy, ale spożywczy przegrywał z pobliską imitacją supermarketu, więc już za chwilę był tu szmateks, który trwał cierpliwie przez wiele miesięcy, dopóki ktoś obok, w miejsce perfumerii, nie otworzył drugiego szmateksu.
Tutaj nie było inaczej, ale komputerowy sklep w rynku był tylko jeden i najwyraźniej prosperował nie najgorzej.
Wystawa sklepu z komputerami różniła się od innych, była oszczędna, niemal pusta, jakby komputer reklamował się jedynie sobą, swoim istnieniem, brzydkim, kanciastym, plastikowoszarym, a jednak coraz bardziej niezbędnym: „Patrzcie, jaki jestem mądry! Kupcie mnie, a wasza cena też urośnie!” Ewa mogła zajrzeć do wnętrza przez szybę witryny i od razu zobaczyła Brada Pitta. Przyglądała mu się uważnie, wiedząc, że nie zwróci na nią uwagi, zajęty demonstrowaniem klientowi nowego monitora. W sklepie był jeszcze drugi sprzedawca, ale odwrócony plecami układał na półce kolorowe pudełka, więc Ewa spokojnie wpatrywała się w Andrzeja, rozumiejąc już, skąd skojarzenie z amerykańskim gwiazdorem. Andrzej miał równie ładną twarz, z regularnymi rysami, o niemal dziewczęcym wdzięku, jasne, gęste włosy i duże niebieskie oczy.
Czekała cierpliwie, aż klient wyjdzie, nie chciała Andrzejowi przeszkadzać w interesach. „Patrz i uważaj”, powiedziała do dziecka. „Wszystko teraz zależy od ciebie, ja nic nie pamiętam”. Ono poruszyło się łagodnie i ledwo wyczuwalnie.
Weszła wreszcie do „salonu komputerowego”, wciąż zastanawiając się, co powiedzieć oprócz „dzień dobry” i ten chłopak ją zaskoczył, gdyż natychmiast spojrzał na jej brzuch i zawołał z niezrozumiałą ulgą:
– Jesteś!
Przyjęła ten okrzyk za pomyłkę, zapewne wziął ją za kogoś innego, ale on zaraz dodał:
– Wojtek telefonował.
To nie wyjaśniało dziwnego zadowolenia na jej widok, więc zjeżyła się nieufnie, jakby tym powitaniem odebrał jej prawo do pierwszego, ważnego ruchu.
– Skoczymy na kawę – ciągnął Andrzej i powiedział do kolegi: – Dopilnuj wszystkiego, być może nie wrócę.
– Jasne – odparł tamten, patrząc na Ewę z bezczelną, ale przyjazną ciekawością.
Szli ruchliwą, choć boczną ulicą. Na jej zakręcie, już z daleka widać było rozkwitłe jak maki czerwone parasole z napisem „Zawsze coca-cola”. Sklepy wciąż tłoczyły się jeden za drugim, jak panny wystrojone na zabawę, których prawie nikt nie prosi do tańca. Pod parasolami przy stolikach siedziała głównie młodzież, trochę znudzona, zapatrzona w przechodniów, wymieniając między sobą nieważne, leniwe zdania. Słówko „zajebisty” fruwało od stolika do stolika, raz służąc aprobacie, to znowu zastępując wiele innych zapomnianych na zawsze przymiotników.
– Te, Motyl, zajebista panna, szkoda, że w ciąży – powitała ich uwaga od sąsiedniego stolika.
– Mnie pasuje – odparł z takim samym uśmiechem Andrzej.
„Motyl”, zamyśliła się Ewa. „Jest podobny do motyla. Dobrze ubrany, lekki, zwinny. Umie tańczyć”.
– Dlaczego Motyl? – spytała. Wzruszył ramionami.
– Kiedyś, jeszcze w podstawówce, mama na zabawę przebrała mnie za motyla. Miałem piękne skrzydła z tiulu, wyszywane cekinami. Mama uszyła. A czemu ty nie nosisz sukienki? – spytał nagle. – Te spodnie i byle jaki podkoszulek… Dziewczyny tak ładnie wyglądają w sukienkach – uśmiechnął się, pokazując białe zęby. Miał wydatne, duże wargi i odruchowo poczuła, że mu ich zazdrości. „Pięknie wyglądałyby z jasną szminką”, pomyślała z poczuciem niedorzeczności.
– Ubieram się w szmateksie. Podkoszulki i spodnie są tam najtańsze – wyjaśniła rzeczowo.
– Dobrze by ci było w zielonej sukience, takiej jak koszulka, na cienkich ramiączkach, z jedwabiu albo z lnu. Ale jedwab lepiej układa się do ciała. Kawa? Coca-cola? Piwo?
Pokręciła głową.
– Ono tego nie lubi. Może być ciastko i sok.
– Ono… Ono to…
– Tak.
– Podobno z nim rozmawiasz – przechylił się i szepnął tonem osoby wtajemniczonej.
– Nie ma w tym nic dziwnego – nastroszyła się, a on szybko przytaknął:
– Nie, no skądże.
Zgodził się z nią zbyt łatwo; czuła, że jest w tym coś dziwnego. Rozmawiając, cały czas bawił się serwetką, zwijając ją w wąziutki rulonik, to znowu rozwijając. „Ma piękne ręce, jak kobieta. I jakie zadbane paznokcie… Chyba wciąż je czyści i piłuje. Błyszczą jak polakierowane”, pomyślała.
– To nie ty mnie wtedy uderzyłeś – stwierdziła nagle.
Zaczerwienił się i przechylił ku niej konspiracyjnie, mówiąc ściszonym głosem:
– Słuchaj, chciałbym, żebyś wiedziała… Żaden z nas nigdy nie zgwałcił dziewczyny. Jeździły z nami dobrowolnie. Dobrowolnie wsiadały do mojego renault i… sama wiesz. Ty też wsiadłaś dobrowolnie. Do głowy by nam nie wpadło, że ty… że to twój pierwszy raz. Nie mówmy o tym, kto cię uderzył, nie ma znaczenia, który z nas. Wiem, to była nie ta jazda. Ale ty byłaś tak ubrana… To było mylące.
– Jak byłam ubrana? – spytała z nagłym poczuciem winy.
– Fantastycznie wyglądałaś. Jak Britney Spears – zaśmiał się znowu, tym razem z aprobatą.
– Britney jest dziewicą. Piszą o tym w gazetach – odparła sztywno.
– Ale nie pisali tam nic o twojej cnocie – śmiał się głośno z własnego żartu. – Dziewczyny chyba wiedzą, po co i jak się ubierają? To musi być przyjemne, prawda? Wciąganie pończoch, zapinanie obcisłej jedwabnej sukienki… Malowanie ust i rzęs…
– Nigdy tak o tym nie myślałam – powiedziała niepewnie. – Dziewczyny ubierają się chyba po to, żeby inni im zazdrościli. Ale wciąganie rajstop nie jest przyjemne. Jeśli są z mocnej lycry, to nawet nie wiesz, ile trzeba się namordować. Tak łatwo zahaczyć paznokciem i zrobić dziurę, a jak kosztują ze trzy dychy, no to wiesz…
– Dobre rajstopy kosztują sto pięćdziesiąt albo więcej – oznajmił.
„O czym my rozmawiamy, u licha? Skąd on wie, ile kosztują dobre rajstopy?”, pomyślała gniewnie.
– Przecież ty masz sklep z komputerami, nie z rajstopami – powiedziała z cienką nutką agresji.
– Wezmę cię na obiad, chcesz? Pewnie w tym stanie powinnaś dużo jeść? – zmienił nagle temat.
– Powinnam. I jestem głodna – przyznała. Ciastko ją tylko zamuliło, a sok pobudził apetyt.
Różnicę między swoim a tym miastem dostrzegła natychmiast w restauracji. W jej mieście były tylko bary z piwem, z golonką, sztuką mięsa i śledziami w śmietanie, budki z hot dogami i pizzeria. Pizzerie były pewnie wszędzie. Ta restauracja wyglądała trochę jak te, które widywała w telewizji lub w kinie. Szkło, lśniący metal, powiewne zasłony w oknach, gruba, puszysta wykładzina na podłodze, błyszczące białe obrusy.
– Krewna, panie Andrzejku? – spytała z sympatią kelnerka.