Ktoś wytarł nos, usiłując zrobić to jak najciszej, ale rozpaczliwy wysiłek nie zdał się na nic, gdyż nos siąkającego zagrał nagle niepojętą melodię, prawie jakby wygrywała ją trąbka. I nagle rozległ się ten niewyraźny, a przecież coraz lepiej słyszalny, leciutki chichot. Ktoś szybko zakaszlał, ktoś inny odchrząknął, niektórzy zaszurali nogami. Wytarcie nosa stało się sygnałem do pozbycia się paru dodatkowych dźwięków, których nie można było zatopić w ciszy.
Potem znowu zapadło martwe, kamienne milczenie, jakby w czwartej minucie kryzys minął – ze zmęczenia, z lęku, z obojętności – więc zamilkła podłoga, ustały oddechy, uspokoiło się powietrze i na kolejnych kilkanaście sekund zapanowała cisza nieomal doskonała.
Dopiero w piątej minucie rozległ się w auli wyraźny już dźwięk.
– Bzzzzzzzz… mmmmmmmm… bzzzzzzzzzz… „Pszczoła”, pomyślała Irena. „Pszczoła wpadła do środka, mimo zamkniętych szczelnie okien i zaczęła głośno bzyczeć, niespokojna o swój powrót do świata kwiatów i słońca”. Część sali zaczęła odwracać głowy w kierunku bzykania. Pszczoła fruwała w pobliżu ostatnich rzędów, więc głowy odwracały się cichutko, z szelestem wykrochmalonych kołnierzyków, z chrzęstem kręgów szyjnych, z głośnym przełykaniem śliny.
– Mmmmmm… bzzzzzz… mmmmmm… Pszczoła? Dźwięk narastał, powoli zamieniał się w melodię, w rodzaj zagubionej i odnalezionej mantry i wydawało się, że w auli miota się nie jedna pszczoła, lecz kilkadziesiąt. Już niemal wszyscy zebrani, uczennice i uczniowie, nauczyciele i Goście, odwracali głowy, usiłując wypatrzyć źródło dźwięku.
– MMMMMMM… BZZZZZZZZZ…
Te dwa różne tony rosły, ogarniały aulę, dzwoniły w uszach, wwiercały się w mózg i powoli scalały się w jeden potężny rój.
– BZZZZZZ… MMMMM…
Po chwili Irena już też była pszczołą i wszyscy byli pszczołą. Sześciuset uczniów było pszczołą, wielką, groźną, niewidoczną, lecz nieustępliwą. I wielka pszczoła zapamiętale bzyczała, czekając na finał.
Nastąpił.
Przez radosny śpiew wyzwolonej pszczoły przedarł się rozpaczliwy głos dyrektora. Dyrektor, jak dyrygent potężnej orkiestry, stał na podium, zwrócony plecami do portretu z kirem. Rozpostarł szeroko ręce, a potem uniósł je w górę gestem, jakim nakazuje się ciszę instrumentom.
– Dość!
I cisza nastąpiła. Wszystkie pszczoły umilkły. A potem, w cudownie odzyskanym milczeniu, uczniowie i goście zaczęli opuszczać aulę.
– I wyleciałam pszczołą – szepnęła babcia Irena. Rozejrzała się wokół i dodała rzeczowo:
– Aulę podzielono na wiele małych pokoi, dlatego jej nie widzisz. Była gdzieś tutaj. Dlatego okna wciąż są tak wielkie, choć pokoik malutki. A nasz dyrektor gdzieś wtedy zniknął i już nie wrócił, mówiono, że zmarł w więzieniu na zawał serca. Aresztowano też sześciu uczniów z najstarszych klas i trzymali ich tam pół roku. Jeden z nich, najzdolniejszy, który miał jechać na studia do Moskwy i zrobić tam karierę, w pół roku po wyjściu z aresztu wyskoczył z okna. Myślę, że się bał. Bał się, że kiedykolwiek mógłby trafić tam z powrotem. Nie umiał żyć z tym lękiem.
– Babciu, nie rozumiem. I to wszystko za takie nic? Za bzyczenie pszczoły? – spytała zdziwiona Ewa.
– Wtedy to nic było bardzo ważne. A dziś to, co ważne, bywa niczym. Chciałabym, żebyś nauczyła swoje dziecko odróżniać ważne od nieważnego, ale boję się, że dziś jest to trudniejsze niż w tamtych czasach.
– Nie rozumiem, babciu – powtarza zrozpaczona Ewa.
– Historia kręci się w kółko, jak mały bączek, wprawiony w ruch ręką dziecka – mówi babcia, bez związku z rozmową. – Nasza pamięć jest zawodna, wybiórcza lub naznaczona nowym czasem. Więc powtarzamy, powtarzamy, wciąż powtarzamy te same błędy. Może tak musi być? Może musi być tak, że ciebie i mnie dzieli taka cienka, nieprzejrzysta szyba?
Cienka, nieprzejrzysta szyba:
…nasze niegdysiejsze wybory i decyzje będą dla nich niezrozumiale, nasze wspomnienia śmieszne lub nieważne, nasze wyznania niepojęte, a lęk lub szczęście umniejszone. Niektórzy uznają nas za grzeszników, którym nie wybacza się, że potrafili uśmiechać się w strasznym czasie, a nie tylko modlić się, lękać lub walczyć. Inni dla odmiany powiedzą: „A co nas to obchodzi, tamte czasy, tamte ustroje, ważne jest tylko jutro, przecież mamy już dwudziesty pierwszy wiek!” Albo powiedzą jeszcze inaczej: „Ta wasza demokracja… Te wasze opozycje i Solidarności… Co z tego mamy? Bezrobocie, korupcję, przemoc, wysoko oprocentowane kredyty. Potrzebna jest rewolucja. Wolność, równość, braterstwo. Socjalizm”. I zaczną wszystko od nowa, powtarzając te same błędy.
– Jakie ja będę miała wspomnienia? – zastanawia się głośno Ewa. – Wszystko, co na razie przeżyłam, zlewa mi się w jeden długi, podobny do innych dzień.
„Wszystko, poza jedną nocą”, dodaje w myśli.
– Nasze wspomnienia kładą się na bardzo ciemnym tle, może dlatego są wyraziste? – zastanawia się babcia. – Wasze tło jest tak kolorowe jak kalejdoskop, którym kiedyś bawiły się małe dzieci. Trudno w nim coś odróżnić. Nawet zło zatraca kontury. I chodzi o to, żeby twoje życie nie okazało się kiedyś garścią szkiełek, które już w nic się nie ułożą, choć zdawało się, że tworzyły spójny świat. A skoro ja mogłam być szczęśliwa w tamtym smutnym czasie, tym bardziej ty musisz znaleźć swój rodzaj szczęścia, byle je budować nie tylko z gromadzonych zachłannie przedmiotów, bo one są nietrwałe, tylko z przeżyć, myśli i zdarzeń, bo one zostają – kończy babcia Irena.
„Muszę znaleźć swoją własną pszczołę”, myśli Ewa, patrząc, jak prawdziwy, żywy owad wylatuje przez otwarte okno.
Zjada do końca jajko, starannie wybierając łyżeczką resztki białka osadzone na ściankach skorupki. Za pięć złotych trzeba zjeść każdy kęs bułki, wypić ostatnią kroplę mleka, wyskrobać dokładnie jajko. Żuje resztkę bułki i mechanicznie słucha wiadomości radiowych:
– Policja w Białostockiem aresztowała zorganizowaną grupę nieletnich przestępców, którzy włamywali się do sklepów, napadali na starsze kobiety i mężczyzn, kradli samochody. Najstarszy miał siedemnaście lat, a najmłodszy trzynaście. Bezrobocie w Człuchowie, w województwie pomorskim, przekroczyło już trzydzieści siedem procent… Ewa bierze plecak.
– Autobusy masz co godzinę – mówi gospodyni (przypomina babcię Marię, ma wąskie usta i gładko upięte ciemne włosy z pasmami siwizny) i znowu uważnie lustruje jej brzuch. – z takim brzuchem chyba jest trochę bezpieczniej. Ale mniej niż kiedyś. Kobiety same są sobie winne, że to się zmieniło – dorzuca po namyśle.
Mniej niż kiedyś:
kiedyś brzuch ciężarnej kobiety był nietykalny, a jego właścicielka chroniona niepisanym prawem uprzywilejowania. Kobieta w ciąży była świętą krową. Nie wolno było podnieść na nią ręki ani głosu, nawet nie wypadało zwracać jej uwagi, gdy zrobiła coś nie tak, bo od razu ktoś brał ją w obronę. Kobieta w ciąży miała prawo do nerwów, kaprysów, do różnych smaków i zachcianek; nawet gdyby chciała jeść ziemię z doniczki, nikt jej nie mógł zabronić. „Zostawcie ją, widocznie musi, bo to bardzo dziwny i tajemniczy stan”, mawiali mądrzy ludzie.
Wielki brzuch był adorowany i żądał dla siebie szacunku. Był obiektem kultu i opiekuńczości, nie tylko ze strony swoich, ale i obcych. Nawet ręka złodzieja wycofywała się, gdy zorientował się, że okrada kobietę w ciąży. Wielki brzuch to był stan święty, tajemniczy, powszechny, a przecież nieoswojony.
– Byłaś tak bezpieczna, jakbyś miała pistolet schowany w tym brzuchu. Brzuch cię chronił. I tak to trwało, dopóki nie pojawiły się kolorówki, kino, telewizja, poradniki i politycy – kiwa głową gospodyni. – Niedawno biorę gazetę do ręki, patrzę, na okładce piosenkarka w ciąży, w podkoszulku takim jak twój, ze spodniami ledwo dopiętymi na biodrach i wygięta tak, żeby brzuch był większy, niż jest. Myślę sobie, oj, niedobrze, koniec ze świętością, już zawsze będzie poniedziałek, a nie niedziela. Rozumiesz?