„W hipermarkecie zawsze jest słońce, nawet gdy jest zima lub pada deszcz. I wcale nie zjem pizzy, jak inne dzieci. Kupię sobie karton mleka. Może będzie w nim woda?”, myśli Złotko, zasypiając.
– …a dziś dla odmiany znowu przysłali z centrali pismo, że komputeryzacja jest niezbędna, bo przecież nie możemy wejść do Unii z liczydłami – mówi naczelnik do Jana. – Na razie nie mamy pieniędzy, ale jak wreszcie będą, to sam pan wie. Komputery są dla młodych, a my, starzy, pójdziemy na renty lub zasiłki. Przyzna pan, że jest coś nienaturalnego w tym, że młodzi, po studiach, są bez pracy, a my tkwimy wciąż za tymi biurkami jak za króla Ćwieczka i stukamy w kalkulatory i liczydła? Ale jak postawią tu komputery, to młodzi sami się zlecą, bo ciągnie ich do nowego, to oni mają mózgi otwarte na naukę, a nasze już zdrętwiały. Ja, jako naczelnik, pewnie dotrwam do emerytury, ale reszta… – naczelnik macha ręką i wypija kolejny łyk słabej herbaty.
„Tak, tak, pokolenie urzędników jedzących kanapki przyniesione z domu i popijających je słabą herbatą ustąpi miejsca tym, którzy w porze lunchu wyskoczą po hamburgera do MacDonald’sa i będą pić coca-colę z automatów ustawionych na każdej poczcie. Ale mózg regeneruje się i uczy do późnej starości, komputery są łatwe w obsłudze, a starzy mają takie samo prawo do życia jak młodzi”, myśli Jan, a mimo to kiwa głową bez protestu, bo już nauczył się, by nie przekonywać nie-przekonanych, a zwłaszcza szefów. „Co najmniej raz w miesiącu będę słuchał o komputeryzacji i o młodych, ale dopóki samorząd nie ma pieniędzy, wciąż będę przynosił do domu tę małą pensję, która Teresie nie wystarcza do szczęścia, choć jakoś wystarcza, by przeżyć. Ale dlaczego nauczyliśmy się wszyscy, jak przeżyć, a wciąż nie umiemy po prostu żyć?”
Ewa powoli przeżuwa jajko na miękko i bułkę z serem, popijając mlekiem za swoje pięć złotych. Po szybie uchylonego okna obcego pokoju tłucze się pszczoła; wpadła przez szparę, pragnie wylecieć na zewnątrz.
– Pomogę ci – mówi do niej Ewa, otwierając szerzej okno i nagle przypomina sobie jedną z rozmów z babcią Ireną. „Wolność? Babciu? Jak mam dać mu wolność, skoro nawet nie wiem, co to jest?”
– Tak, wam jest trudniej – kiwa głową babcia Irena. – Najtrudniej jest odnaleźć wolność w czasie wolności, gdyż jej kontury zamazują się, nie wiadomo, gdzie są granice niewoli, a gdzie jej koniec. Można stać się niewolnikiem kolejnych dni, nic o tym nie wiedząc, niewolnikiem mody, pieniądza, stylu życia, telewizji, kolorowych pism. Mnie było łatwiej, ja swoją wolność odkryłam w 1953 roku i ona była przejrzysta, jasna i widoczna.
– Gdzie ją znalazłaś?
– W pszczole. Tu, w tym budynku, byłam trochę młodsza od ciebie – uśmiecha się babcia Irena.
Pszczoła:
umarł Stalin. Józef Wissarionowicz. Soso. Ojciec Narodów. Całą szkołę zebrano w auli. Wszyscy odświętnie ubrani w granat i biel. Uczniowie starszych klas włożyli koszule w kolorze nieokreślonej zieleni, niektórzy nauczyciele pojawili się w żałobie.
Na głównej ścianie auli wisi wielki portret Wodza przewiązany kirem. Na scenę wchodzi szkolny chór i cichutko, ze smutkiem szemrze melodię Suliko. „Gdie-że ty, maja Suliko?” Ukochana pieśń Zmarłego. W auli gdzieniegdzie słychać ciche łkanie lub głośny płacz.
Irenka ma w oczach łzy. Soso… Mały, dobry Soso. Umarł.
Suliko jeszcze drga w powietrzu, gdy na scenę wychodzi ubrany na czarno dyrektor. Z pierwszego rzędu śledzą go czujnie oczy Gości. Na dyrektorze spoczywa niebanalny ciężar pożegnania Tego, Który Odszedł i w Którego Śmierć Nie Można Uwierzyć. Był przecież nieśmiertelny. Tak mówiono. Człowiek ze spiżu. Takich jak on nie mógł na przykład boleć brzuch, nie mogło mu się odbijać po jedzeniu, nie mógł mieć odcisków i hemoroidów, jego córka i dwaj synowie narodzili się z ducha świętego, a on sam nigdy nie siusiał. Ludzie ze spiżu nie potrzebują tych trywialnych czynności, żeby żyć. I nie umierają. On jednak umarł.
Dyrektor stał na scenie zgarbiony i wystraszony. Czego się bał? Życia bez Wodza? a może bał się o swoje przemówienie, pospiesznie spisane na dwóch karteczkach, które zaczął odczytywać? Czytał, jąkając się, co można było złożyć na karb wzruszenia, ale jego oczy nerwowo wędrowały w stronę pierwszego rzędu. A tam, z kamiennie żałobnymi twarzami, siedzieli Goście.
…już została przeczytana pierwsza karteczka. Zaczęła się druga. Czas biegł szybko. Zbyt szybko. Jak na tak wielką i smutną chwilę – te dwie karteczki przemówienia to mało. o wiele za mało. To lekceważenie. To krótki żal i mała żałoba. Dyrektor to czuł. Z każdym wypowiadanym słowem, z każdą kolejną linijką napisanego tekstu. Już wiedział, kończąc czytać drugą i ostatnią karteczkę, że nie jest to, jak na taką chwilę, przemówienie wystarczająco długie i porywające. Kończąc, był wyraźnie zdenerwowany i skulił się w sobie tak, że na czarnym garniturze zrobiły się głębokie fałdy; „…i nawet nie wyprasowałeś sobie garnituru”, powiedziały mu oczy Gości.
W żałobnej uroczystości czegoś zabrakło. Nie była dość żałobna. Wszyscy to czuli. Tymczasem niczego braknąć nie mogło. Nie dzisiaj. Nie na tej ceremonii. Nie po to przecież przybyli Goście i zasiedli w pierwszym rzędzie, aby stwierdzić, że raptem w pół godziny od ogłoszenia tej wielkiej żałoby uczniowie z pełnym ulgi wrzaskiem wypadną z auli na dziedziniec i zaczną zwyczajnie grać w piłkę lub w zośkę.
Dyrektor już wiedział, że w scenariuszu żałoby kryje się jakiś ponury błąd. Niedopatrzenie, które należy naprawić, ba, które musi zostać naprawione. Może zaśpiewać jeszcze raz Suliko? z większym wzruszeniem? Nie, to nie to. Przeczytać jeszcze raz przemówienie? Bez sensu. Zmyślić kolejne dwie kartki tekstu? Niebezpiecznie. Myśli fruną niekiedy tam, gdzie nie powinny.
Dyrektor skończył czytać i spazmatycznie otwierając usta dla nabrania powietrza, powiedział cichym, lecz stanowczym głosem:
– A teraz chwilą milczenia uczcimy pamięć o naszym wielkim, nieodżałowanym Wodzu. Proszę powstać.
Zaszurały nogi. Zatrzeszczała podłoga. Zafalowało powietrze.
– Zarządzam… zarządzam… zarządzam pięć minut ciszy!
W auli powiało cichym, niemym zdumieniem. Uniosło się ono ku żyrandolom i zawisło pod sufitem, jak wcześniej drżące nuty Suliko. Goście byli oszołomieni, ale pełni uznania. Pięć minut. Nie minuta. Tak. W końcu nie chodzi o śmierć zwykłego człowieka. Pięć minut to tyle ile trzeba.
I zapanowało milczenie.
Najpierw było to milczenie zwykłe, jakie zachowuje tłum ludzi przez kilkanaście sekund, gdy przytłoczy go jakiś ciężar lub strach. Po następnych sekundach przemieniło się w inny rodzaj trwania: takiego, który jest po prostu ciszą. Ale powoli, zrazu niedostrzegalnie, cisza wydobywała z siebie schowane w niej dźwięki. Ktoś przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą i cicho skrzypnęła podłoga. Ktoś inny westchnął głębiej niż zazwyczaj i w tej ciszy westchnienie zakończyło się śpiewnym, pojedynczym jękiem. Niby jęk, a niby ziewnięcie, melodyjne, przyjemne dla ucha, które nagle udzieliło się jeszcze paru innym osobom i scaliło w jeden wyrazisty dźwięk, który przemknął przez salę.
…nagle spadło coś na podłogę z donośnym stuknięciem, połączonym z nerwowym szurgotem pojedynczego krzesła. I już nie było to prawdziwie milczące milczenie sprzed minuty, martwe, ciężkie, z lękiem, zawieszonym w gęstym, nieświeżym powietrzu. Było to milczenie żywe.
Szesnastoletnia Irena stała w tej milczącej gromadzie i nagle zaczęło jej się wydawać, że słyszy oddechy kolegów, donośne, przypominające sapanie ogromnego wieloryba wyrzuconego na plażę. Łzy już obeschły na jej twarzy i teraz rozpaczliwie usiłowała się na czymś skupić, w obawie, że przydarzy się jej to, co niekiedy przytrafia się żałobnikom na pogrzebie: chcą rozpaczać, ale nagle uśmiechają się idiotycznie, potem uśmiech zamienia się w złowieszczą odmianę niechcianego, histerycznego śmiechu. Wbiła wzrok w jeden punkt na ścianie naprzeciw – w przyobleczony kirem portret mężczyzny z wąsami – i bezwiednie łowiła kolejne dźwięki budzącego się w żałobnym milczeniu życia.