– Jezusie Maryjo, Józefie święty! Niemożliwe! Nie mogli wymyślić czegoś tak głupiego! – woła. – Przecież nie każdy poleci robić awanturę z tym kartonikiem, ktoś może go wyrzucić do śmieci! To nieuczciwe, żeby tak obchodzić się z ludźmi. Dlaczego mi nie powiedziałaś, ty głupie dziecko, kupowałabym po dwa kartony, bo jeszcze nas na to stać!
– Sama się dzisiaj dowiedziałam. Koleżanki mówiły. Na lekcji religii. Bo Jezus przemieniał wodę w wino, a ta fabryka zamieniła mleko w wodę i daje za to samochód. Więc ksiądz mówił o Jezusie, a dzieci od razu zaczęły o tym mleku…
– Jak oni mogli wymyślić coś tak głupiego i nie napisać o tym na każdym płocie, na każdym słupie, w każdym sklepie!
– Pewnie gdzieś było napisane.
– Do sklepu nie chodzi się po to, żeby czytać, tylko żeby kupować. Dobrze, że mi powiedziałaś.
„Nie wiem, czy dobrze”, zastanawia się Złotko. „Teraz będziemy musieli pić więcej mleka, bo mama będzie czyhać na szczęśliwy kartonik. Ale gdyby miała go przegapić…”
„Ewa wyruszyła szukać męża i może będzie to ktoś bogaty, z samochodem i normalną posadą, a nie taką jak na poczcie”, myśli Złotko. „Mama gra w totolotka, a teraz będzie jeszcze kupować dodatkowe mleko. Tata na pewno pojedzie do «Milionerów», skoro obiecał, że to zrobi. Byle tylko już przyszło pismo z telewizji. I może wreszcie wszystko się ułoży, bo na razie tylko czekają na szczęśliwą odmianę. Co zrobimy, jak szczęśliwa odmiana nie przyjdzie?”, zastanawia się Złotko.
Ostatnio pani w klasie kazała im się składać na biedne dzieci. „Biedne dziecko to ja”, pomyślała Złotko z nagłym poczuciem buntu. Wciąż ma przed oczami tamtą scenę i wciąż ją ona uwiera jak zeszłoroczne półbuty.
– Mamo, dasz mi sto złotych! Jedziemy za tydzień do Krakowa! – krzyczy Złotko, wbiegając radośnie do domu.
– Sto złotych? – powtarza ze zgrozą Teresa. – Bilet w obie strony i zwiedzenie Wawelu tyle nie kosztują!
– Wawel, Rynek, Barbakan, Floriańska, Kanonicza i kilkadziesiąt kościołów. Tak, tak, Złotko musi to zobaczyć – ożywia się Jan, przywołując z pamięci studenckie lata.
– Jaki Wawel! – woła Złotko. – My jedziemy do multikina na Harry’ego Pottera, a potem zwiedzimy prawdziwy hipermarket! w hipermarkecie będziemy jeść pizzę na obiad, nie byle jaką, ale prawdziwą, markową!
Rodzice patrzą na nią w milczeniu. Jan nadal myśli o Wawelu, który nagle zniknął z programu szkolnej wycieczki, a Teresa przelicza pieniądze, które im zostały do pierwszego i te, których zabraknie.
– Nie ma mowy – mówi wreszcie. – Gdyby Ewa nie zabrała tych dwu pięciuset… Ale wzięła i odjechała.
Jan najpierw ucieka w bok spojrzeniem, a potem wynosi się i zamyka w swoim pokoju. Teresa głośno trzaska garnkami. „Biedna Złotko, taka okazja… Prawdziwy hipermarket! Harry Potter pewnie dotrze do naszego kina, ale hipermarketu nigdy tu nie wybudują, no bo dla kogo, dla tych kilkunastu tysięcy ludzi?”, myśli z żalem.
Złotko płacze. Pochlipuje cały wieczór, a gdy już leży w łóżku, Teresa wchodzi cichutko i mówi:
– Opowiem ci o hipermarkecie. Byłam tam dwa lata temu z żoną naczelnika poczty. Opowiem ci wszystko i przynajmniej będziesz wiedzieć.
– Opowiedz – szepcze Złotko, wciąż pociągając nosem.
Bajka o hipermarkecie:
– …hipermarket jest jak pałac, a każdy dzień, a nawet noc są w nim pełne światła i słońca. Jest kryty szklanym dachem i rosną w nim palmy i drzewa cytrusowe, wielkie juki, bambusy, baobaby albo figowce, wyrastając nie ze zwykłej brudnej ziemi, ale z czyściutkiego, białego żwirku.
– a jak zwiędną na zimę?
– …to natychmiast wsadzają nowe, świeże drzewo, bo hipermarket nie zna jesieni ani zimy, tam zawsze jest lato. I są fontanny, z których tryska źródlana woda, tak czysta jak Bonaqua lub Żywiec Zdrój.
– …a coca-cola?
– Coca-cola jest wszędzie, gdziekolwiek się obrócisz. Coca-cola jest zawsze! Do hipermarketu wchodzisz przez wielkie szklane drzwi, które same otwierają się na twój widok, jak Sezam Ali Baby, bo hipermarket kocha ludzi i bezustannie na nich czeka. Potem przechodzisz, koło akwariów, gdzie pływają złote rybki albo nawet prawdziwe rekiny, ale nie musisz się ich bać, bo są stłoczone za grubym szkłem i to one nas się boją. Na górę prowadzą prawdziwe ruchome schody, które same cię wiozą, żebyś się po drodze nie zmęczyła. Rozglądasz się, a wszędzie wokół są czyściutkie, jasne kafle, na podłogach, na ścianach, w ubikacjach, a nawet w windzie.
– A jak na dworze jest błoto i ludzie ubrudzą kafelki?
– …to od razu jadą duże odkurzacze, które wycierają twoje ślady, wycierają, wycierają bez przerwy, cały dzień i całą noc. Hala z towarami jest większa niż cały nasz rynek, a ekspedientki wyglądają jak księżniczki, w jednakowych, wesołych strojach i niektóre z nich jeżdżą na wrotkach, dlatego są śliczne i szczupłe jak lalki Barbie. I bez przerwy coś ważą, liczą, pakują, układają na półkach i mówią „proszę” i „dziękuję”, uśmiechają się i mają zawsze czyste paznokcie.
– Nigdy się nie męczą?
– Nigdy. Nie wolno się im męczyć. Przecież płacą im za to. A jakbyś trafiła tam przed świętami Bożego Narodzenia, to w wielkiej hali chodzą setki świętych Mikołajów.
– Dlaczego nie jeden? Jeden byłby prawdziwy, a jak jest ich tylu, to jak odróżnić prawdziwego od fałszywych? – Jeden święty Mikołaj na cały hipermarket? Złotko, tam są kilometry hal, tysiące półek i miliony klientów! Jednego świętego Mikołaja kupujący nawet by nie zauważyli, a skoro płacą, to mają prawo mieć tylu, ilu chcą! w hipermarkecie sprzedają towary, o których nawet nie wiesz, jak się nazywają i jak smakują, ani że w ogóle istnieją. Samych serów jest przynajmniej dwieście różnych gatunków!
– Ewa mówiła, że sery śmierdzą.
– Nie w hipermarkecie, tam nic nie śmierdzi. Hipermarket zawsze pachnie, bo codziennie spryskują go najwspanialszymi perfumami i gdzie padnie kropla tych perfum, tam wszystko z powrotem staje się świeże i lśniące, bo hipermarket to kraina nieustającej świeżości.
– …a jak jednak coś się zaśmierdzi?
– To dają biednym dzieciom. W hipermarkecie czas płynie inaczej, o wiele szybciej, można tam spędzić cały dzień i człowiek nawet nie policzy godzin. Przychodzą tu całe rodziny i najpierw jeżdżą wózkami po wielkiej hali, potem chodzą po pięknych salonach, mierzą buty i płaszcze lub kurtki, owijają się kolorowymi szalami, kupują proszki od bólu głowy, potem idą na pizzę, do kina, z kina idą na kawę z ciastkiem albo na bilard.
– Nie idą spać do domu?
– Idą, jak już wydadzą wszystkie pieniądze.
– A jak nie mają pieniędzy, tak jak my?
– Wtedy siedzą i patrzą na tych, co jeżdżą wypełnionymi po brzegi wózkami i marzą o dniu, w którym oni też tak przejadą, przez całą halę, koło kas, potem koło fontanny, akwarium, palm i podjadą na parking, pod swój błyszczący samochód, żeby wrzucić to do bagażnika. Widziałam… widziałam… Tak, ja to wszystko naprawdę widziałam.
W hipermarkecie możesz spędzić cały swój czas, bo nigdy go nie zamykają. Wszystko mogą zamknąć, urzędy, szewca, fryzjera, aptekę, kościół, pałac prezydenta i radę ministrów, ale hipermarketu nie.
– A jak się już tam zmęczę?
– Jak się zmęczysz, to usiądziesz pod palmą, popatrzysz na akwarium, w którym pływają złote rybki i jak będziesz mieć szczęście, to rybka spyta cię o jakieś życzenie.
– I co mam wtedy powiedzieć?
– …że chcesz tyle pieniędzy, by zostać w hipermarkecie jeszcze cały dzień i całą noc, a może nawet do końca życia. Raz w życiu byłam na Wawelu, ze szkołą i nic nie pamiętam. A hipermarketu nigdy nie zapomnę.
Złotko znowu płacze, a Teresa patrzy na nią ze współczuciem. Nagle zaciska wargi i mówi:
– Dam ci te sto złotych. Nie będziesz gorsza od innych. Co to za dziecko dwudziestego pierwszego wieku, które nigdy nie było w hipermarkecie! Ludzie jeżdżą do Paryża i Londynu, opalają się na Karaibach, kupują w hipermarketach przynajmniej raz w tygodniu, a my oglądamy to wszystko tylko w telewizji! Zastawię nasze obrączki w lombardzie i pojedziesz na tę wycieczkę.