Matka wstaje i ustawia krzesło Złotka tyłem do telewizora. Złotko, póki może, wpatruje się w ekran.
– Wielkie mi coś, cycki w Big Brotherze. Ciągle je pokazują – burczy Złotko. – a Grzegorz wciąż obściskuje Karolinę.
– To Karolina obściskuje Grzegorza! – obrusza się matka. – Grzegorz jest w porządku. Jak dziewczyna leci na chłopaka, to tylko głupi nie skorzysta. I zapamiętaj raz na zawsze, że porządna dziewczyna nie powinna być nachalna wobec chłopców. To… to upokarzające.
Ewa wstaje od stołu. Dopóki nadają Big Brothera, z matką nie da się rozmawiać. Lepiej po kolacji, gdy Złotko zaśnie.
Wspina się po schodach, ale zamiast wejść do swojego pokoju, puka do ojca.
– Kolacja? – pyta niepewnie ojciec, głosem stłumionym przez szary koc, którym obił swoje drzwi, więc Ewa naciska klamkę i wchodzi. – To ty… – stwierdza zmieszany. – Wchodź, wchodź.
Nieokiełznany śmiech Manueli nie jest w stanie przebić się tutaj, gdzie słychać tylko muzykę.
– Co to? – pyta Ewa.
– Beethoven.
– Powinnam ich odróżniać po tylu latach, a rozpoznaję najwyżej Bacha – zamyśla się Ewa.
– Nie interesowałaś się muzyką – mówi ojciec. – a muzyka musi przyjść do ciebie sama. Może pewnego dnia przyjdzie.
– Dlaczego ciągle jej słuchasz? Niemal bez ustanku?
Ojciec uśmiecha się.
– Nie słucham jej cały czas. Niekiedy akompaniuje mi do innych czynności. Na przykład czytam, a ona jest gdzieś w tle. Gdy słucham, to zajmuję się tylko słuchaniem.
„Tata zbudował sobie własny dom ze ścianami z muzyki i zamyka się w nim przed nami”, myśli Ewa.
Jej wzrok znowu pada na malutkie, stare zdjęcie, przyczepione do ściany. Drewniana weranda. Uśmiechnięty mężczyzna. Mała dziewczynka. „Chyba jeszcze wtedy było mi dobrze. Byłam bezpieczna, szczęśliwa”, myśli.
– Co to jest upokorzenie? – pyta.
Ojciec namyśla się. Ewa już dawno zauważyła, że ojciec zawsze namyśla się, nim odpowie na pytanie. Niekiedy zastanawia się bardzo długo. Tak długo, że w końcu nic nie mówi.
– Myślę, że dla każdego upokorzenie jest czymś innym. Każdy ma swoją granicę, poza którą ono się zaczyna.
– A dla ciebie? Byłeś kiedyś upokorzony?
– Wiele razy – mówi ojciec po krótkiej chwili.
– A najbardziej? – naciska Ewa.
– Najbardziej…? – zamyśla się ojciec.
Jest drobny, chudy, piżama wisi na nim i nie jest pierwszej świeżości. Włosy ma rzadkie, tłustawe (wyłysiał wcześniej niż powinien, szybko też siwieje). W domowych pantoflach widać dziurę na dużym palcu prawej nogi. Tata sprawia wrażenie zakurzonego jak jego książki, notatki, kąty pokoju. „Gdyby nie te płyty, to kurz śpiewałby tu swoją melodię i pewnie byłaby podobna do muzyki Bacha. Chyba bardzo łatwo można tatę upokorzyć. Mama robi to codziennie, a my ze Złotkiem upokarzamy go, nic o tym nie wiedząc. On znaczy w tym domu mniej niż telewizor”, myśli Ewa.
– To było dawno temu – mówi wreszcie ojciec.
Upokorzenie, dawno temu:
– Idziemy, drogi Janie – mówi profesor.
– Prawie nikt z akademii nie idzie – broni się Jan.
– Ci co mają iść, to idą, a inni patrzą i notują, co widzą. Pójdziemy z grupą partyjną dzielnicy, popatrzymy sobie, jak będzie wyglądać ta heca i zaraz wrócimy. Artysta to także obserwator, drogi Janie. Idziemy.
Idziemy. Idziemy ulicami miasta. Wszystkie ulice naszego miasta prowadzą dziś na ten stadion. Reprezentacyjny stadion piłkarski.
Tupot setek nóg. Szurgot ospałych kroków. W naszym mieście. We wszystkich miastach. Zapach potu. Zapach strachu. Zapach upokorzenia. Smętnie obwisłe czerwone i biało-czerwone flagi, tłamszone pod pachami, jakby ci, co je niosą, chcieli być mniej widoczni.
Wleczemy się ospale i niechętnie, a mimo to z każdym krokiem jesteśmy coraz bliżej. Coś mamroczemy, chowamy twarze, odwracamy głowy.
„Jestem tu tylko przypadkiem. Przyszedłem tylko się przyjrzeć. Naprawdę to mnie tu nie ma”, myśli Jan. Idziemy. Idziemy, bo nam kazano. Powiedziano: „Dacie odpór”. Więc go damy. Powiedziano: „Napiszecie o tym na transparentach”. Napisaliśmy.
„Ja tylko wycinałem te białe literki z kartonu”, myśli Jan. „Nie przyklejałem ich, nie miałem pojęcia, w jakie słowa się ułożą, nie niosę tego transparentu”.
Idziemy. Powiedzieli nam: „Przygotujecie przemówienia”. Przygotowano. Uzgodniono każde słowo, a nawet każdy przecinek. Wykrzykników nie uzgadniano. Im więcej wykrzykników, tym lepiej. Tym jesteśmy silniejsi.
– Może ja bym nie musiał iść, powinienem ćwiczyć – mówi Jan, drepcząc obok profesora. – Wkrótce Moskwa… Konkurs. Profesor uśmiecha się.
– Tak, Moskwa. Konkurs. Zanim pan pojedzie, trzeba będzie iść po paszport, prawda? Myśli pan, że oni nie zauważą, kogo tu nie ma? w takim dniu? Co panu szkodzi popatrzyć? To będzie ciekawe przeżycie dla artysty. Ja idę z czystym sumieniem. Jestem z natury obserwatorem.
Idziemy. „Więcej jest takich, którzy udają, że znaleźli się tu tylko jako widzowie. Z ciekawości. Może dlatego jest nas tak dużo. Niby nikt nie chce, lecz wszyscy idą”, myśli Jan.
Dwa dni wcześniej coś się stało na północy naszego kraju. Nikt nie wie, co. Nawet Wolna Europa wie niewiele więcej niż my. Podobno ludzie wyszli na ulice. Podobno coś krzyczeli. A krzyczy się tylko na pochodzie pierwszomajowym i tylko to, co z góry uzgodniono. Tamci krzyczeli to, co mieli ochotę krzyczeć. „Nic nie wiem, choć każdy coś słyszał”, myśli Jan. I dlatego dziś idziemy i też będziemy krzyczeć, ale to, co każą. Przygotowano ludzi, transparenty i słowa…
Więc idziemy. Boimy się spotkać znajomych, którzy nas zobaczą – choć niepotrzebnie. Bo oni też idą. Boimy się nieprzypadkowych obserwatorów naszego pochodu. Bo wobec nich musimy udawać, że idziemy dobrowolnie, dziarsko i ochoczo. Więc udajemy. A oni udają, że nam wierzą.
Im bliżej tego stadionu, tym idzie się nam łatwiej. Bo już jesteśmy sami. Sami swoi. Nasi, oddani ludzie. Towarzysze. Rozwijamy zmięte flagi, prostujemy transparenty i plecy.
Weszliśmy. Wypełniamy stadion. Zimny wiatr łopocze flagami. Gnie transparenty. Gnie ludzi. Mimo czerwca jest bardzo zimno. „Nawet przyroda nam nie sprzyja”, myśli Jan. Teraz czekamy. Zapalamy papierosy i trzymając zapałkę w stulonych dłoniach, szepczemy do najbliżej stojącej osoby: „Ale heca, co? Ja tylko chciałem to zobaczyć”. „No. Ja też”. „Tak”, powtarza Jan, „ja też”.
Jesteśmy. Nadal udajemy, że przyszliśmy tu z ciekawości lub przez pomyłkę. Z nieświadomości lub z przymusu. Lecz każdy przyszedł, bo przynależy. Więc gdy pada rozkaz, wypełniamy stadiony, place, sale konferencyjne. I mrugamy do siebie, że jesteśmy tu przypadkiem, choć naprawdę jesteśmy ogniwem łańcucha, który twardo opasuje wszystkie nasze miasta. I wsie. A nawet puste przestrzenie między nimi. „Nasza bierność zamienia się w ich siłę”, myśli Jan.
Stoimy. Stoimy cierpliwie, przestępując z nogi na nogę i czekamy. Ktoś zapewne wie, co mamy robić, więc czekamy, aż da sygnał.
Dają sygnał. Mikrofony bełkotliwie niosą słowa-szyfry. Udajemy, że to nie nasze słowa, a nawet, że nas śmieszą. Ale nie śmiejemy się. Przestępujemy z nogi na nogę i cierpliwie czekamy, co i kiedy każą nam krzyczeć.
Zaczęli. Zaczęliśmy.
– M-y-y-y r-o-b-o-t-n-i-i-i-i-c-y-! M-y-y-y i-n-t-e-1-i-g-e-n-c-j-a-a-a-a-! M-y-y-y m-ł-o-d-z-i-e-e-e-e-ż! Jesteśmy z wami, towarzyszu Gierek! Jesteśmy z wami, towarzyszu Jaroszewicz! P-o-t-ę-ę-ę-e-p-i-a-m-y-y-y-y!!!! Precz z warchołami z Radomia i Ursusa-a-a-a! Niech ży-y-y-y-y-y-y-y…
„Strach przygnał nas na ten stadion. Wybraliśmy strach. Strach wybrał nas. Widocznie wiedział, kogo wybierać”, myśli Jan i czeka, aż to się skończy.
Wreszcie znowu idziemy. Już wyczerpano słowa-szyfry, od siebie nie trzeba nic dodawać. Nawet nie należy. A nuż ktoś powie nie to, co powinien?
Chowamy wymiętoszone flagi. Zwijamy podniszczone transparenty. Wracamy wolnym krokiem, tracąc marszowy szyk i przypadkowym przechodniom może się wydawać, że wracamy ze spaceru. Ale dziś nie ma przypadkowych przechodniów. Ci, co tak wyglądają, tylko udają, że nimi są. Oni też wracają z tego stadionu, placu, konferencyjnej sali. Wracają ze spaceru do własnego „ja”. Co tam znaleźli?