– Tak, ono ma trzy miesiące – mówi głośno. „Trzeci miesiąc: płód coraz bardziej przypomina postać ludzką. Zanika widoczny do tej pory ogon. Na paluszkach pojawiają się zawiązki paznokci. Mięśnie są już wykształcone i ono porusza się, pływając w wodach płodowych. Serce bije bardzo szybko, około 170 uderzeń na minutę. Niektórym matkom wydaje się, że to czują”.
– Serce bije mu bardzo szybko, sto siedemdziesiąt uderzeń na minutę – mówi Ewa. Babcia kładzie rękę na jej brzuchu. – Nie tu, niżej. Ono jeszcze nie ma dziesięciu centymetrów.
– Tak, serce bije mu bardzo szybko – stwierdza babcia Irena. – Myślę, że Ono się boi.
– Czego?
– Wszystkiego. Przede wszystkim świata, na który ma przyjść. Musisz go jakoś z nim oswajać.
– Robię to – mówi Ewa. – Staram się, ale sama wiem tak mało.
– Ono boi się twoich rodziców, czyli własnych dziadków… Hmmm… Ciekawe… Czy oni o tym wiedzą? – pyta babcia, patrząc uważnie na Ewę.
– Nie – szepcze Ewa.
– To niedobrze. Powiedz im.
Ewa milczy.
– Dlaczego chcesz je mieć? – pyta babcia. Ewa zastanawia się. Patrzy w okno.
– Po raz pierwszy w życiu mam kogoś, z kim mogę rozmawiać i coś, co jest tylko moje.
– Ono jest swoje własne, Ewa. Nie rób mu tego, co robią wszyscy rodzice: więzimy dzieci w naszych własnych ambicjach i nadziejach. Daj mu kiedyś wolność – powtarza babcia, a Ewa już rozumie.
– Muszę je przygotować, aby kiedyś samo umiało wybrać. Wiem. Ale czy potrafię? Sama tego nie umiem.
Babcia kiwa głową.
– Nauczysz się. Zacznij od tego, że powiesz o nim rodzicom.
W szarej, odrapanej recepcji jedna z pielęgniarek czyta Bridget Jones, nie zwracając uwagi na zbyt głośny dźwięk płynący z radia.
„…trzęsienie ziemi miało siłę sześciu stopni w skali Richtera, szacuje się, że jest około dwanaście tysięcy rannych lub pozbawionych dachu nad głową, liczba zabitych jest wciąż niewiadoma, ale przekroczyła sześćset osób. W Szczecinie, w centrum miasta, miała miejsce strzelanina. Zidentyfikowano ciało jednej zabitej osoby, a dwie inne, przypadkowo ranne…”
Pielęgniarka ścisza radio, podsuwa Ewie okładkę i pyta:
– Czytałaś? Dobre, mówię ci. Można się uśmiać. Lubię takie do śmiechu.
Ewa wraca piechotą do domu. Myśli:
„Jeszcze mogę się go pozbyć. Jeszcze jest czas. Ostatni moment, żeby to zrobić. Potem Ono przyjdzie na świat, a ja nie będę umiała mu go objaśnić, bo jestem za głupia. Nie nauczę go wolności, bo sama jej nie mam. Poznam, że drzewo jest kasztanem lub brzozą i to będzie cała moja wiedza. Nic więcej nie wiem. I tak jak moja mama, będę kiedyś na niego krzyczeć, że musi mu się udać, bo mnie się nie udało. Ale co ma mu się udać? Na czym polega udane życie? i z kim mogę o tym porozmawiać?
Kto może mi doradzić? Więc nie mam nikogo bliskiego?
Nikogo, komu mogłabym się zwierzyć?”, dziwi się i odruchowo kieruje się w stronę sklepu Grubego.
Witrynę zaklejają wielkie plakaty z margaryną. Promocja. Margaryna wciąż walczy z masłem i chyba przegrywa. Bo nikt już nie wie, co jest zdrowsze. Gazety codziennie piszą inaczej.
– Jesteś! – woła Marysia. – a ja myślałam, że wyjechałaś! Ze załapałaś się do hipermarketu w dużym mieście. Że ci faceci z zielonego renault załatwili ci porządną robotę. I myślę sobie, co za szczęściara… Patrycja jest w Warszawie, wiesz? Ciotka jej załatwiła. A Gruby cię wylał, tak? Wtedy gdy mu narzygałaś za ladą. Nie zdążyłaś do toalety?
– Byłam chora – mamrocze Ewa niepewnie.
Marysia patrzy na nią czujnie, jej oczy śledzą twarz Ewy, sylwetkę – wciąż szczupłą, ale inną – powiększone piersi, które ledwie mieszczą się w przyciasnym biustonoszu.
– Najpierw rzygałaś, potem zniknęłaś – mówi powoli Marysia. – Jesteś chora na bachora, co? Przyznaj się. Nikomu nie powiem, słowo. Wiesz, że ja kiedyś też… Pamiętasz? i ja ci powiedziałam, nie? To taka jesteś kumpela? Ewa milczy.
– Promocja nowej margaryny… O i nowego jogurtu… Codziennie nowe jogurty. Jeszcze im się nie znudziło – mówi i dodaje: – Tak. Masz rację. Chora na bachora.
– Ja pierdolę! – uśmiecha się Marysia. – Który z nich cię tak urządził? Artur, Wojtek czy Andrzej? a może wszyscy trzej?
– Ty ich znasz? – dziwi się Ewa.
– Głupia jesteś. Wszyscy ich znają. Ta, która wsiada do zielonego renault, wie, co robi.
– Czemu mi nie powiedziałaś?
– Bo też bym chciała. A potem bym poprosiła, żeby mi załatwili robotę w mieście, w którym domy są wyższe niż pięć pięter, a knajpy zamykają nie o dziesiątej wieczorem, tylko nad ranem. I jeździłabym na wrotkach w największym hipermarkecie w Warszawie. To już jest prawdziwe miasto.
– Nie umiesz jeździć na wrotkach – mówi Ewa.
– Tobym się, kurwa, nauczyła.
Ewa odruchowo zasłania brzuch.
– Nie klnij, dobra?
– Bo co? – pyta Marysia.
– Bo nie chcę, żeby Ono słyszało. Ja też już nie klnę.
– Odpierdoliło ci?! – woła Marysia.
Ewa ciaśniej okręca płaszcz wokół ciała i szepcze:
– Proszę cię, nie klnij. Ono ma dziesięć centymetrów, nie ma już ogona, ma za to uszy i słyszy.
Marysia odruchowo przykłada rękę do ust. Zniża głos do szeptu:
– Pieprzysz… Dlaczego? Dlaczego nie ma ogona? i czemu słyszy? Nienormalne?
– Normalne – szepcze Ewa. – Normalnie słyszy. Co się dziwisz? Nic nie czytasz, w radiu słuchasz tylko Ich Troje i Kukulskiej, a ja to już wiem.
– Ale dlaczego? – syczy Marysia, wciąż z ręką przy ustach.
– Co dlaczego? – dziwi się Ewa.
– Dlaczego słyszy?! – krzyczy Marysia, a Ewa odkrzykuje, nie bacząc na to, że nowa ekspedientka zerka na nie z ciekawością:
– Bo wszystkie słyszą!
Marysia cofa się instynktownie.
– Nie gadaj. Moje tak nie będzie. Moje będzie… zwykłe.
„Boże… z kim mogę o tym porozmawiać?”, myśli Ewa.
Jogurty stoją razem z kefirami i deserami mlecznymi obok kartonów mleka. Wędliny dogorywają w kiepskiej chłodziarce obok kawałów krwistego mięsa. Mąki, kasze i cukier piętrzą się w rzędach na półkach. Kolorowe kartony soków sąsiadują ze słodyczami w szeleszczących opakowaniach. Margaryna i masło. Wędliny i sery.
– Tu jest taki prosty ład i porządek. Wszystko jest jasne. A w życiu inaczej – stwierdza Ewa z zawiścią.
– Widzę, że masz coś z czapką, ale to się zdarza. Mama mówiła, że kobiety w ciąży często szajbują – mówi Marysia, przyglądając się Ewie z czujną uwagą. – Ale dam ci radę. Albo szybko się go pozbądź, jeśli jest jeszcze czas, albo szukaj ich, choć nikt nie wie, skąd oni są. Ja wiem tylko, że ten Wojtek to tirowiec. Trasa tirów leci niedaleko stąd, jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Jak chcesz, to popytam, kiedy on jeździ. Znajdź skurwysyna, który to zrobił i niech się żeni albo daje kasę. Dziewucha z dzieckiem i bez faceta to dzisiaj dno dna, rozumiesz? Zwłaszcza tutaj, w takim zasranym miasteczku. Wiesz, co to jest być na dnie? Każdy dzień jest wtedy upokorzeniem, rozumiesz? Na nikogo nie możesz liczyć. Na mnie też nie. I lepiej już idź, bo jak Gruby wpadnie, to będę mieć przekichane, że się z tobą zadaję.
Ewa słyszy, jak cichutko fermentują przedatowane jogurty i kefiry; szeleści mąka, przeorywana przez wołki zbożowe, a myszy podgryzają torby z cukrem. Kasa fiskalna śpiewa cieniutko, a bilon w metalowej szufladzie dzwoni jak ministranci w kościele. Ten sklep cały czas mówi własnym językiem i ona wreszcie go usłyszała. „A latem z donośnym bzyczeniem wpadnie mucha plujka i zadomowi się w ladzie chłodniczej”, myśli i wybucha śmiechem.
Marysia wzrusza ramionami i odwraca się do niej tyłem. Drzwi zamykają się za Ewą, mówiąc na pożegnanie „uit… uit…”
– Ono, te dźwięki są dla ciebie, ale zapewne nie wszystkie polubisz. Dziwne, że nigdy wcześniej ich nie słyszałam – mówi Ewa.
Złotko ogląda z matką Big Brothera.
– Zaraz polecą pod prysznic, bo Manuela zdjęła podkoszulek! – oznajmia Złotko z wypiekami na twarzy.
– Odwróć głowę! w tej chwili odwróć głowę, bo każę ci wyjść z pokoju! – złości się matka. – Masz odrabiać zadania. Przestawię ci krzesło…