Komplet wypoczynkowy, w kolorze jasnego beżu, był, niestety, tylko drugą nagrodą w jednym z teleturniejów, nagrodą pocieszenia. Teresa była rozczarowana, że Jan nie wygrał. Na szczęście napisali o nim w gazetach i teraz ludzie chcieli go oglądać, chcieli sprawdzać, czy ten skromny instruktor z prowincjonalnego domu kultury rzeczywiście wie aż tyle i z tylu różnych dziedzin. Jan jednak najlepiej odpowiadał, gdy tematem teleturnieju była muzyka.
– To bardzo cenny fortepian, prawdziwy Steinway – powiedział.
Słowo „Steinway” nic Teresie nie mówiło, ale spytała zaciekawiona:
– Jak bardzo cenny?
– Mogłabyś za niego kupić ze trzydzieści takich kompletów wypoczynkowych – uśmiechnął się, bo jeszcze wtedy umiał się uśmiechać.
Fortepian stanął w ich „dajning rumie”, jak mawiała Teresa, w jadalni – jak twierdziła jej matka, w pokoju z telewizorem – jak określała mała Ewa.
– Boże, nie wiedziałam, że jest taki wielki! Myślałam, że fortepiany są mniejsze – powiedziała Teresa.
– Są mniejsze, ale to jest fortepian koncertowy – wyjaśnił Jan.
– Nikt tu nie będzie grać koncertów, bo byśmy zwariowali – stwierdziła kategorycznie Teresa.
– Czarne przynosi pecha w domu. Pianino jest bardziej praktyczne – oświadczyła jej matka. – Chyba że postawimy coś na tym gracie?
– Nie wolno niczego na nim stawiać, bo zmieni się brzmienie. Do koncertowego grania otwiera się to pudło – objaśniał Jan, zapominając, że już nie będzie to potrzebne. Brzmienie nie miało znaczenia.
– To głupio wygląda. Brzydko. On tak ładnie błyszczy, a jak podnosisz tę błyszczącą pokrywę, to nic nie widać, tylko kurz w środku – powiedziała Teresa, patrząc, jak Jan otwiera pudło fortepianu i stawia na podpórce.
– Wygląda jak paszcza wilka – skrzywiła się jej matka. – Zamknij to.
Gdy nazajutrz Jan wrócił z lekcji muzyki, których udzielał znudzonym i niechętnym dzieciom – na blacie fortepianu leżała ręcznie wydziergana serweta, a na niej stał niebieski fajansowy dzban ze sztucznymi kwiatkami.
– Nie… – powiedział odruchowo, chcąc bronić prawa fortepianu do wolności.
– Teraz wygląda bardziej po ludzku – stwierdziła matka Teresy.
– Mama ma rację – poparła ją Teresa.
Chciał im wyjaśnić, że fortepian jest bardziej ludzki, niż obie myślą, ale nigdy nie umiał dobrze mówić. Wypowiadał się grą i kto potrafił, ten go rozumiał.
– Mógłbym uczyć Ewę – zaczął, przypominając sobie, że on też miał pięć lat, gdy zagrał pierwszą w życiu gamę.
– Nie będziemy dziecku zawracać głowy czymś tak niepraktycznym. Patrz, jak to się u ciebie skończyło – powiedziała Teresa. – Miało być z tego grania Bóg wie co, a jest gówniana posada instruktora muzyki w jakimś ognisku.
Od tamtego dnia na blacie fortepianu niemal codziennie coś przybywało. Porcelanowa baletnica babci Marii, trzymająca obręb długiej sukni i figlarnie puszczająca oczko w stronę niewidocznego tancerza. Święty obrazek z Matką Boską w błyszczącej, nabijanej cekinami ramce. Ich ślubna fotografia i kolejne zdjęcia małej Ewy, w sweterkach i sukienkach dzierganych przez babcię. Garść kasztanów, zebrana przez Ewę któregoś jesiennego dnia. I coraz więcej okrągłych, białawych plam po szklance z herbatą, którą Teresa miała zwyczaj tam stawiać, gdy oglądała telewizję.
„To już nie jest mój fortepian, to obcy mebel”, myślał Jan i coraz rzadziej siadał do niego, aby powoli, unikając bólu w nadgarstku, zagrać Bacha, Mozarta, Chopina lub Debussy’ego. Przy Debussym ręka go prawie nie bolała. Popołudnie fauna. Zielona łąka w oślepiającym słońcu. Nieskończona przeszłość. Nieskończona przyszłość. Nie kończące się popołudnie i tańczące fauny z ludzkimi, rozumiejącymi twarzami.
– Przestań już rzępolić – mawiała Teresa po kwadransie, a babcia Maria włączała telewizor.
Pewnego dnia Teresa wróciła z miasta i już od progu zawołała, zarumieniona z podniecenia:
– Jest kupiec na nasz fortepian!
„Nasz”. Pierwszy raz powiedziała „nasz”, zdziwił się Jan, zanim dotarł do niego sens tej nowiny.
– Ile daje? – spytała babcia Maria, nim on zdążył się odezwać. A zresztą nie chciał nic mówić. Nie wiedział, co powiedzieć i jak ma bronić fortepianu.
– Daje tyle, że moglibyśmy kupić wykładzinę do całego domu, wykończyć obie łazienki i przynajmniej w jednej zrobić sztuczny marmurek, na przykład w tej na dole – liczyła podekscytowana Teresa.
– Mało daje – przerwał jej Jan. – To jest fortepian koncertowy.
– Nie bądź śmieszny. Facet nie będzie grać na nim koncertów! – zaśmiała się Teresa. – Wybudował sobie willę, nie taką jak my, tylko prawdziwą i mówi, że fortepian by mu pasował. Trzeba brać, póki daje, bo powiedział, że jak nie chcemy, to on tam sobie postawi kominek. Ma na razie wolny kąt, to bierze fortepian.
Gdy następnego dnia Jan wracał z pracy, przed niewykończoną, niezgrabną bryłą ich nowego domu stał meblowy wóz. Trzech facetów walczyło z fortepianem.
– Kurwa, kto takie coś wymyślił – zaklął jeden, patrząc z wyrzutem na Jana, który przystanął, czując, że serce bije mu szybko i nierówno.
– Ostrożnie, tak nie wolno. Rozstroicie go. On jest… on jest bardzo czuły – powiedział, widząc, jak fortepian wali o bruk, słysząc, jak struny jęczą i czując rozpaczliwy ruch młoteczków wypadających bezładnie ze swych miejsc.
Robotnicy spojrzeli na niego z pogardliwym pobłażaniem. Jan zamilkł.
Wóz meblowy odjechał, a Jan wszedł do domu, z którego zniknęła ostatnia cząstka jego szczęśliwego życia.
„Czy to jest jeszcze mój dom?”, zamyślił się, patrząc na puste miejsce w „dajning rumie”.
– Gdyby był mniejszy i biały, to dostalibyśmy więcej. A tak to on musi zeskrobać i zamalować tę okropną czerń – powiedziała z urazą Teresa, pokazując mu banknoty. – Cham jeden… Potrącił sobie za koszty przewozu i malowanie. Pomaluje na kremowo.
Ewa wymiotuje i nadal myśli:
„Czy mi się wydaje, że tata grał kiedyś na fortepianie? Grał cichutko, delikatnie, tę samą melodię, którą słychać czasem z jego pokoju, ale już tylko z płyty? Jak to się nazywało? «Poranek fauna»? Czy jest możliwy taki dziwny tytuł? a ja siedziałam na kanapie i słuchałam. Jak wyglądają fauny? Chyba wtedy jeszcze tata się uśmiechał”.
Ewa zastanawia się nad fortepianem, choć całym jej ciałem szarpią torsje. Głowę trzyma tuż nad muszlą klozetową, widzi jej pęknięcia, rysy, żółte zacieki, brud.
– Kurcze, co ja zjadłam? To pewnie hamburger z tej pieprzonej budki w rynku. Na pewno hamburger. Wszystko, byle nie to…
– Mamo, dlaczego Ewa wciąż rzyga? – pyta Złotko.
– Wymiotuje – poprawia mechanicznie matka. – „Wymiotuje” brzmi lepiej – wyjaśnia córce i nagle czujnie odwraca się od telewizora. – Co znaczy wciąż?
– Rzyga… przepraszam… wymiotuje od paru dni, codziennie, rano i wieczór i w dzień też. Ja nie chcę, żeby ona była chora. Zrób coś, mamo, pomóż jej – mówi Złotko.
Oczy Teresy rozszerzają się, potem zwężają („Mama ma teraz oczy jak u węża, tego węża z choinki, który wchodził Ewie pod sukienkę, gdy była taka mała jak ja. Ja nie chcę”, myśli Złotko). Potem Teresa zrywa się z kanapy i biegnie lekko do łazienki, tak lekko, jak potrafią biegać tylko bardzo grubi ludzie, gdy niesie ich gniew. Uderza pięścią w drzwi, raz, drugi, trzeci.
– Co jest?! – krzyczy Ewa. – Są przecież dwie łazienki! Jak się tak bardzo spieszysz, to leć na górę! Przecież się nie posikasz!
– Otwórz! – wrzeszczy Teresa i naciera całym ciałem na drzwi. – Natychmiast!
Ewa otwiera i matka, rzucona siłą rozpędu, zatrzymuje się dopiero na umywalce. Rozciera stłuczone biodro, gniewnie zagryza wargi i ścisza głos do szeptu („Złotko nie powinna słyszeć”, myśli odruchowo):
– Jesteś w ciąży?!
Ewa kręci głową.
– Skąd? z ducha świętego?
– Rzygasz, więc jesteś w ciąży – powtarza zdenerwowana matka.
– Każdy, kto rzyga, jest w ciąży? Tata jak się struł odgrzewanym przez trzy dni obiadem, to też był w ciąży?
– Nie pyskuj, tylko mów!