– Jeden facet wygrał w „Milionerach” sto dwadzieścia pięć tysięcy – obwieszcza matka.
Ojciec, milcząc, przechodzi obok.
– A audiotele… Takie łatwe pytania. Jak dla głupiego dziecka. I już można mieć samochód.
Ojciec idzie dalej.
– Zatrzymaj się! – woła Teresa. Jan przystaje.
– Dlaczego nie weźmiesz prywatnych lekcji gry? Myślisz, że nie ma chętnych, żeby uczyć się grać na fortepianie?
– Sprzedaliśmy fortepian – mówi Jan.
– Boby nam zabrakło na wykładziny, nie pamiętasz? Ale mógłbyś dać ogłoszenie i chodzić po domach z lekcjami – ciągnie Teresa.
– Nie mógłbym. Nikt dziś nie chce lekcji muzyki. Wolą tenisa, kursy komputerowe czy języka angielskiego – mówi Jan i znów rusza w stronę schodów.
– Czy ktoś ci kazał wybrać taki głupi zawód, że wylądowałeś na poczcie? Bo to, co umiesz, nikomu nie jest potrzebne?! – woła za nim Teresa.
– Mamo… – szepcze Ewa. – Przestań.
– Mama nic nie robi. Mama tylko mówi – broni jej Złotko.
Mama tylko mówi:
– Bo wy myślicie, że skoro nie pracuję, to nic nie robię. Nikt z was nie docenia tego, co robię w domu.
Myślicie, że to takie proste utrzymać dom w czystości? Oprać was, wyprasować, ugotować, umyć, zamieść, wytrzeć kurze, posprzątać wasze porozrzucane rzeczy, zrobić zakupy, przydźwigać ciężkie siaty… a kto zamartwia się dniami i nocami, czy wystarczy na prąd, na czynsz, na mięso, na zimowe buty dla Złotka, na nową koszule dla ojca, bo starą wydarł przy kołnierzyku, a ja sama chodzę w jednych butach już cztery lata… Myślicie, że jak siedzę w domu, to nie mam nic do roboty? Siedzę w domu, bo nie poszłam na studia, a nie poszłam na studia, bo urodziła się Ewa. Mogłam ją wyskrobać, tak jak robiły inne, ale nie wyskrobałam. Siedzę w domu, bo wychowałam dwójkę dzieci, a ojciec to kto, jak nie trzecie dziecko i nadal je chowam i myślę tylko o tym, żeby zaszły dalej, niż ja zaszłam, żeby opuściły to cholerne zadupie i pojechały kiedyś do prawdziwego miasta, gdzie tramwaje jeżdżą w dzień i w nocy i ludzie żyją inaczej, nie tak jak my, z dnia na dzień. Ja też kiedyś byłam młoda i ładna, a jak myślicie… młoda i piękna i miałam swoje marzenia i ambicje i wszyscy się za mną oglądali i mogłam inaczej wylądować. Niby dom, a nie dom, schody nie wykończone, meble się rozlatują, w łazience beton zamiast kafelków i sztuczna wykładzina, wszyscy już mają kafelki, tylko nie my. To wszystko miało być inaczej, nie tak, całkiem nie tak. Co za cholerny dom, co za życie… Złotko nie chce się uczyć, Ewa nigdy dobrze się nie uczyła, no i gdzie ona jest, w sklepie u Grubego, co to za miejsce dla ambitnej dziewczyny? Tyle książek przeczytała i po co to komu było? a temu tam wszystko obojętne, nawet w „Milionerach” nie chce zagrać, a przecież kiedyś wygrywał teleturnieje i wszystko wie. Ja gram w totolotka, ale pewnie nie wygram, raz wygrałam trójkę, ale co to jest trójka? Ludzie mają samochody, jeżdżą za granicę, z supermarketów to takie wielkie, wypchane siaty noszą, a człowiek zlicza grosz do grosza i nigdy mu nie wystarcza, ale jak zrobię na obiad placki ziemniaczane albo makaron, to wszyscy się krzywią, choć trzeba oszczędzać…
Ewa śledzi ojca wspinającego się wolno po schodach. Po chwili zza drzwi jego pokoju cicho rozbrzmiewa muzyka.
„On kiedyś się śmiał”, myśli. „Kiedy to było? Zanim sprzedaliśmy fortepian?”
– Jak można tak katować i katować innych tym posranym Bachem?! Porzygam się od tej jego muzyki – mówi matka i Ewa czuje, że znów, na samo to słowo, ogarniają ją mdłości. Zrywa się od stołu i biegnie do łazienki.
Wymiotuje i myśli:
„Czymś się strułam… Kiedy właściwie sprzedaliśmy fortepian? i o co chodzi z tym fortepianem?”
Fortepian:
od kiedy Jan pamięta, w jego domu zawsze był ten fortepian. Przedwojenny Steinway, wielki czarny potwór z białymi zębami. Jan pokochał go, zanim jeszcze nauczył się grać. Później, gdy miał pięć lat, okazało się, że są dla siebie stworzeni. Potwór ożywał pod jego małymi paluszkami, a Janek miał uczucie, że razem fruną gdzieś bardzo daleko, w rejony, gdzie nie sięga ludzki wzrok, gdzie liczą się tylko słuch, czucie, marzenia. Stan ten trwał prawie dziewiętnaście lat, a choć Jan, jeżdżąc z koncertami, zmieniał instrumenty, to zawsze, gdy wracał do rodzinnego domu, najpierw szedł, a właściwie biegł do niego: do swojego pierwszego fortepianu.
– …żaden nie brzmi tak jak on – tłumaczył matce z rozjaśnioną twarzą. Uwielbiał otwierać jego tajemnicze wnętrze, dotykać miękkich kołeczków, gładkich, błyszczących strun, ciepłej metalowej płyty. – Kiedyś, gdy będę wielkim pianistą, każę, by go wozili za mną – dodawał ze śmiechem.
Tak, wtedy jeszcze się śmiał. Był niewysokim, szczupłym blondynem o nieciekawej twarzy, którą jednak odmieniał ufny, bezbronny, prawie dziecinny uśmiech, nastrajający również do uśmiechu. I uśmiechali się: rodzice, nauczyciele, koledzy, a potem Teresa. To ona była pierwszą dziewczyną w jego życiu, która podarowała mu uśmiech.
Gdy żenił się z Teresą, matka powiedziała: – Musicie zamieszkać u nas, no bo fortepian… u nich fortepian się nie zmieści. Przecież one mieszkają w tych gomułkowskich klatkach. Sześć metrów na człowieka. W więzieniach mają więcej. A klatki schodowe są tam takie, że podobno szafę trudno wnieść, a co dopiero taki instrument.
Jan zamarł. o tym nie pomyślał. Pierwszy raz w życiu zapomniał o swoim fortepianie – dla kobiety.
Tak. Mieszkanie jego rodziców było o wiele większe, przedwojenne, wygodne – lecz były to tylko dwa pokoje. W amfiladzie. Przecież nie mógłby usunąć rodziców z ich dotychczasowej sypialni, a z kolei Teresa nie zgodziłaby się zamieszkać w przechodnim pokoju. Ba, Teresa nigdy w życiu nie zgodziłaby się zamieszkać z jego rodziną.
– Oni myślą, że są Bóg wie kim, patrzą na nas z pogardą… Myślisz, że tego nie widzę? Są wściekli i zazdrośni. I wcale się nie cieszą, że będą dziadkami!
Czuł, że w jej słowach jest trochę prawdy, choć przeinaczonej. Chcieli być dziadkami – lecz nie tak wcześnie. I może nie za sprawą akurat tej synowej. I nie w ten sposób.
Teresa z matką mieszkały na czterdziestu sześciu metrach – oni aż na stu dziesięciu – ale w gomułkowskim bloku z ciemnymi kuchniami były jednak trzy pokoje. Matka Teresy oświadczyła, że jej wystarczy jeden („W przeciwieństwie do niektórych, ja mam małe wymagania…”), a dwa – w tym sześciometrową klitkę – zostawia Teresie z mężem i dzieckiem, które lada miesiąc przyjdzie na świat. W żadnym z pokoi nie mieścił się fortepian. I rzeczywiście, nigdy nie zmieściłby się na klatce schodowej.
– Takie coś to się nie wyrobi na zakrętach – zachichotała Teresa.
Gdy po pięciu latach zaczęli budować dom za pieniądze wygrane przez Jana w teleturniejach, jego matka powiedziała:
– Pewnie teraz zabierzesz fortepian?
– Teraz… – powtórzył jakby ze znakiem zapytania.
– Wiem, twoja ręka. Wiem, że boli. Nie musisz od razu grać Rachmaninowa, możesz Bacha, bo spokojniejszy. Do Bacha nie trzeba tyle techniki, nie musisz mocno uderzać, ale jednak wciąż powinieneś grać, choćby dla siebie – powiedziała miękko. – Pamiętam, jak kochałeś ten instrument. Niekiedy byłam nawet zazdrosna. Z fortepianem będzie ci lżej. Bo przecież wszystko się zmieniło. Jeszcze nawet nie wiesz, jak bardzo. A może kiedyś, gdy wam zabraknie pieniędzy, będziesz udzielał lekcji muzyki?
Kochał fortepian nadal, choć była w tym tylko pamięć bezpowrotnie minionej przeszłości. Pomyślał, że mógłby czasem zagrać coś bardzo powolnego, coś, co nie wywoływałoby bólu w nadgarstku. Może rzeczywiście Bacha, a może Debussy’ego? Tak, Debussy’ego. Popołudnie fauna. W ich nowym domu, na parterze, zaplanowali duży pokój („Dajning rum”, mówiła Teresa z okropnym akcentem) i fortepian bez trudu by się zmieścił.
– Fortepian… – powtórzyła Teresa z namysłem. – Fortepian mógłby elegancko wyglądać, ale gdzie wtedy postawimy nowy komplet wypoczynkowy?