Zmierzają z didżejem w stronę baru, a wszyscy rozstępują się przed nimi. Didżej – tajemniczy król konsolety, król dyskoteki – ma pryszcze na twarzy. „To nie tak miało być”, myśli niepewnie Ewa.
Przy barze jest tłok, lecz wszyscy usuwają się skwapliwie, robiąc im miejsce. Blat baru jest mokry od rozlanych alkoholi i coca-coli, a choć barmani co chwilę wycierają go ścierkami, zaraz pojawiają się nowe plamy i kałuże. Pod przeciwległą ścianą ktoś wymiotuje, rosły ochroniarz szarpie go za włosy, aby wkopać do toalety.
Didżej lekko popycha Ewę w kąt, gdzie zarezerwowano stolik dla personelu. Siedzi przy nim trzech samotnych facetów.
„Ci z zielonego renault”, uświadamia sobie Ewa z biciem serca. A dyskoteka znów przypomina jej raj i mieni się tęczowo, jak w kalejdoskopie.
Kalejdoskop:
niepozorna, sztywna rurka z grubej tektury, w kształcie lunety. Po potrząśnięciu i przyłożeniu do oka w środku pojawiał się magiczny, tęczowy świat. Gdy Ewa była malutka, kalejdoskopy zniknęły już ze sklepów. Stały się zbędne. Zastąpiły je telewizory. Ewa pamięta jednak ten, który dostała od babci Marii, przechowany kufrze na strychu.
– Spójrz do środka przez ten malutki otworek. Pięknie, co? – pytała babcia, a mała Ewa kiwała głową. Było pięknie. Po odsunięciu oka świat znów był szary i zwykły, więc ponownie potrząsało się rurką, aby uciec w bajkową nierzeczywistość.
Pewnego dnia kalejdoskop spadł na ziemię i rozbił się, po potrząśnięciu już nic nie było widać, tylko słyszało się niemiłe grzechotanie. Mała Ewa rozłupała tekturową rurkę, aby ponownie dostać się do czarodziejskiego świata, ale z rurki wysypał się jedynie grad drobniutkich, kolorowych szkiełek. Poza tym była pusta. Szkiełka nie miały w sobie nic bajkowego; były ostre, kłujące, a gdy wzięła je do ręki, z palca pociekła kropla krwi.
– Co za głupie dziecko – powiedziała babcia. – Jeśli rozbebeszysz teraz misia, dostaniesz lanie.
Miś był nowy, siedział grzecznie na tapczanie i dziewczynka po raz pierwszy dowiedziała się, że można go rozbebeszyć. Trociny nie kłuły, ale były brzydsze od szkiełek.
– Cześć, przyprowadziłem ją – didżej uśmiecha się do kolegów.
– Niezła byłaś – mówi ten ciemnowłosy. Przypomina Johnny’ego Deppa i podoba się Ewie.
– Odlotowa – przytakuje drugi i uśmiecha się szeroko. Jest ładny jak dziewczyna, z dużymi niebieskimi oczami, ma sympatyczny i łagodny uśmiech. Jak Brad Pitt.
– Gdzie się uczyłaś tańczyć? Gdybyś pojechała z nami, wykosiłabyś laski w Krakowie i Warszawie – obwieszcza trzeci. Jest szybki, ruchliwy, wciąż rozgląda się po sali i wydaje się Ewie taki sam jak Mickey Rourke.
Ewa widzi ich jak przez mgłę, gdyż w oczach ma wciąż krople potu, a w głowie czuje tętniący cwał. Ma uczucie, że choć tu stoi, to nadal tańczy na podium, wysoko ponad głowami pozostałych balowiczów.
Trzej chłopcy wyglądają inaczej niż ci, których spotykała do tej pory, z jej miasta, a nawet z tej dyskoteki. Są od niej starsi, dobrze ubrani, na luzie. Nie zabiegają o jej względy. Ma uczucie, że ona musi o nich zabiegać i to jest dla niej nowe, a nawet przyjemne. „Wybrali mnie. Wrócę do domu zielonym renault, a nie autobusem”, myśli z dumą.
– Co pijesz? Najlepiej wszystko po kolei, raz się żyje. Ciemnowłosy wyjmuje z kieszeni prawdziwy portfel ze skóry.
– Ja stawiam kolejkę wódki, ty kolejkę wina, a ty utrwalacz – dyryguje kolegami.
– Utrwalacz? – pyta Ewa.
– Piwo, głuptasku – wyjaśnia ciemnowłosy.
W jego pobłażliwości nie ma nic obraźliwego. „Jest starszy i mądrzejszy”, myśli Ewa. Chłopcy rozmawiają, a Ewa przygląda się im i zastanawia, którego wybierze. Nie ma wątpliwości: podoba się wszystkim trzem. Czuje się jak w kinie. Johnny Depp, Brad Pitt, Mickey Rourke i ona, przypominająca Julię Roberts, „bo Julia też ma za mały biust”, myśli, sprawdzając, czy tampaksy nie przesunęły się, czy są na miejscu. Są. Jest cudownie, cuuuuudooooownie, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie to, że jest jej trochę niedobrze. Troszeczkę… Zaraz minie.
Usiłuje wyłowić z rozmowy ich prawdziwe imiona. Oni nie pytają jej o imię, jakby nie było ważne, więc Ewa nie chce łamać reguł, które narzucili. Wojtek…? Ciemnowłosy to chyba Wojtek.
– Zabawa siada. Pierwsi już rzygają, niektórzy śpią. Poza występem naszej księżniczki reszta to syf – mówi Mickey. – Wsiądźmy w grata i zobaczmy, co na innych sylwestrach.
– Cool – odpowiada Johnny Depp.
Brad Pitt uśmiecha się nerwowo i milczy. Patrzy na Ewę i czeka, co ona powie.
„Tak patrzy, jakby chciał, żebym odmówiła”, myśli Ewa, a zamroczenie powoli ogarnia jej głowę i całe ciało. „Już bym tak nie zatańczyła jak tam, na podium… mam ciężkie nogi… i głowę. Nie powinnam pić tego piwa. I niepotrzebnie zjadłam czipsy. Tak, jest mi niedobrze po czipsach, nigdy nie lubiłam cebulowych”.
Blondyn wciąż na nią patrzy i Ewa ma uczucie, iż czeka, że ona powie „nie”. Ale ona nie ma siły ani wyrazić zgody, ani odmówić. Nie chce odmawiać, choć coś ją niepokoi.
– Moja mama… maaa… – zaczyna i czuje, że będzie bełkotać. „Muszę milczeć, bo się wygłupię. Zobaczą, że jestem pijana i znajdą sobie inną dziewczynę. Po co piłam… Wódka mi szkodzi”. – Moja mama mówi… – powtarza, artykułując starannie sylaby i urywa.
– To nie jest sylwester twojej mamy, tylko twój. Skoczymy na prywatną balangę do mojego kumpla – decyduje Mickey.
– Do Shreka? Skoczymy – przytakuje ochoczo Johnny Depp. – Ale panna za dużo wypiła i trzeba jej pomóc…
– Samiście jej dali – żachnął się Brad Pitt.
– Nikt jej nie zmuszał – odparowuje Mickey i bierze Ewę za ramię.
– Jedźmy do domu – bełkocze Ewa. „O Boże… zaraz rzygnę…”, myśli przerażona.
Prowadzą ją we trzech przez całą salę.
„Chcę, żeby Patrycja z Marysią to widziały”, myśli sennie Ewa. „Byłam na podium i wychodzę z prawdziwymi facetami. A pod dom zajadę zielonym autem”.
Złotko wierci się na łóżku. Obudziło ją trzaśniecie drzwi. „Ewa wróciła”, myśli i gramoli się z łóżka. „Spytam ją tylko, jak było i zaraz wrócę”, usprawiedliwia się i wyczołguje spod kołdry. Podłoga jest chłodna, pantofle wpełzły gdzieś w kąt, w pokoju jest ciemno i duszno. Złotko cicho otwiera drzwi. W pokoju – nazywanym przez mamę salonem, przez Ewę pokojem telewizyjnym, a przez tatę jadalnią – jest jasno, gdyż nikt nie zasunął zasłon i przez okna wpada zimne światło księżyca.
– Ewa? Ewa… – szepcze Złotko i patrzy do góry, w głąb schodów, sprawdzając, czy z pokoju siostry sączy się światło.
– Złotko, co ty tu robisz w środku nocy? – pyta mama. Jest w grubym szlafroku, a na głowie sterczą jej lokówki. Mama właśnie wchodzi z holu do salonu i pewnie to ona trzasnęła wejściowymi drzwiami.
– Wychodziłaś? – pyta Złotko.
Matka wzdycha i mówi:
– To wszystko przez babcię…
– Babcia nie żyje – dziwi się Złotko.
– Tak, wiem. Ale babcia zawsze tak czekała, gdy wracałam późno do domu. Nawet gdy była trzecia czy czwarta rano, to ona stała w oknie albo drzemała na kanapie koło drzwi. Okropnie mnie to wkurzało, kłóciłam się, wrzeszczałam, że jestem pełnoletnia, że mam prawo i mogę… a następnej nocy znowu czekała. Śmiałam się z niej. Albo płakałam ze złości. I popatrz, jej już tak dawno nie ma, a ja robię to samo. A przecież to sylwester i dopiero trzecia. o co się człowiek tak niepokoi…?
O co się człowiek tak niepokoi:
– Teresa, jak będziesz się szlajać po nocach, to zajdziesz w końcu w ciążę – mówi gniewnie Maria.
– W ciążę można zajść w dzień, nie trzeba do tego nocy – chichocze Teresa.
Stoi w przedpokoju, z butami w ręku i śmieje się, gdyż jest podpita i wesoła. Myślała, że uda się wrócić cichutko, na palcach, nie budząc matki, ale ona zawsze waruje w oknie lub przy drzwiach – czeka. Jakby to czekanie miało coś zmienić.
– A gdybym się zaciążyła, to co? Co można robić w takiej głupiej mieścinie? Zaciążyć się i wyjść za mąż! – wrzeszczy prowokacyjnie.