– Nie chcę, żebyś wpadła! Nie chcę, żebyś brała ślub tylko dlatego, że musisz. Masz na to czas. Chcę, żebyś zaszła dalej niż ja. Zrobiłaś wreszcie maturę, to idź na jakieś studia – matka łagodzi głos i patrzy prosząco.
– Jestem za głupia na studia – mamrocze Teresa.
– Tata ma dobre pochodzenie, będziesz miała punkty.
– Jakie punkty? Jakie studia?! – drze się Teresa. – Mogłabym iść najwyżej na nauczycielskie, a nie chcę być nauczycielką! Nie cierpię bachorów.
– To co będziesz robić w życiu? – woła Maria.
– Wyjdę za mąż – oznajmia Teresa.
– Za kogo?
– Jest taki jeden… właściwie dwóch… ale ten drugi lepszy. Daleko zajdzie, zobaczysz. Jeszcze będziesz ze mnie dumna. Zawiozę cię samochodem do kościoła – chichocze Teresa.
– Pamiętaj, że jedyne, co ma taka dziewczyna jak ty, to… – zaczyna matka, a Teresa jej przerywa i krzyczy:
– …godność! Godność! Godność!
– Żaden porządny facet nie zechce dziewczyny, która źle się prowadzi. A studentki znajdują lepszych facetów – próbuje przekonywać matka, ale Teresa znowu krzyczy:
– Odpieprz się! Nie będę zafajdaną nauczycielką na prowincji, z gównianą pensją!
„Tak bym teraz chciała być nauczycielką z gównianą pensją”, myśli Teresa. „Nie byłabym taka gruba, dbałabym o siebie, musiałabym o siebie dbać, bo codziennie szłabym do pracy. Ludzie by mnie szanowali. Moje dzieci by się ze mną liczyły. Dlaczego… Dlaczego?”
– Idź spać, mamusiu – mówi sennie Złotko. – Usłyszymy, jak Ewa wraca i wstaniemy. I ona opowie, jak było.
Zielone renault jedzie po szosie płynnie, gładko, inaczej niż autobus, ale Ewie nie mijają mdłości i nadal szumi jej w głowie. „Zaszkodziły mi czipsy”, powtarza sobie i patrzy przez szybę. Renault mknie w przeciwną stronę, niż jej dom i skręca w las.
– Gdzie… gdzie jedziemy? – pyta Ewa, czując, że wciąż nie panuje nad językiem.
– Do raju – mówi Johnny.
Jego ręka wędruje pod jej sukienkę. Ewa się wyrywa, ale wtedy mocno przytrzymuje ją Mickey.
– Chcę do domu! Puść mnie! – krzyczy Ewa, próbując uwolnić ręce z jego uścisku.
– Zamknij buzię… Artur, złap porządnie za rączki, bo drapie.
Artur-Mickey wykręca jej ręce. To boli.
– Ratunku! – krzyczy Ewa.
– Zawieźmy ją do domu, jak nie chce, to nie – mówi niepewnie Brad Pitt od strony kierownicy. Nie patrzy na nich.
– Łajza jesteś, Andrzej, jasne, że chce… Widziałeś, co wyprawiała na podium? Kurwa, Wojtek, zrób coś, bo ona drapie i kopie! i gryzie! Jak dam w mordę…
– Mała, spokojnie. Zaraz będzie dobrze. Przecież chciałaś z nami jechać.
– Nie, nie – bełkocze Ewa. – Nie z wami. Z nimi.
Ale Johnny Depp, Brad Pitt i Mickey Rourke znikają, ustępując miejsca Wojtkowi, Andrzejowi, Arturowi. Kończy się film, zaczyna rzeczywistość. Ewa znowu krzyczy, ale czyjaś duża dłoń najpierw zatyka jej usta, a potem uderza ją na odlew w twarz.
„…raj”, myśli Ewa i osuwa się na miękkie siedzenie auta. Dyskotekowe światełka wciąż migoczą przed jej oczami. „A może to gwiazdy?”, myśli. Na przemian traci przytomność, to znowu wypływa z jakiejś mrocznej toni ku światłu. Wznosi się na fali bólu, aby zaraz spaść w nieznane miejsce, w którym jest jej dobrze, choć niebezpiecznie. „Więc to jest tak? Niemożliwe… Nie chcę tak”.
– Tato… – mówi nagle dziecinnym głosem i czuje w sobie ostry, mocny, choć krótkotrwały ból. I zaraz potem gwałtowny przypływ mdłości.
– Ona nie chciała… Przestańcie – słyszy głos Andrzeja.
– One zawsze udają, że nie chcą. Myślisz, że po co włożyła takie mini, że było jej widać majtki? – głos Artura jest rozbawiony, lecz gniewny. – Kurwa! Zarzygała auto! i nawet pożytku z tego nie mam! Stawaj! Wywalamy ją tu!
– Dość tego. Nie pyskuj. Jedziemy. Wywalisz ją w tym pierdolonym miasteczku.
To mówi Wojtek. Ewa zaczyna rozróżniać ich głosy, ale to już nie ma znaczenia.
Samochód staje. Ktoś ją popycha i mówi rozkazująco:
– No, wysiadaj…
Wylatuje z auta, ale niefortunnie zaczepia nogą o drzwi. Zsuwa się z niej pantofel i czyjaś ręka wyrzuca go w ślad za nią.
– Gdzie jestem? – pyta i opada na czworaki.
– w dwudziestym pierwszym wieku – mówi Artur i wybucha śmiechem.
Płyty chodnikowe są zimne, uliczne lampy właśnie gasną, ustępując miejsca nieprzyjaznemu świtowi.
– Nowy wiek? – dziwi się Ewa, niezdarnie się gramoląc.
Auto gwałtownie rusza, ale na moment przystaje i czyjaś ręka rzuca w jej stronę torebkę. Wysypują się z niej klucze, kredka do ust, chusteczki higieniczne, puderniczka.
„To coś, co we mnie wtargnęło wbrew mojej woli, już sobie poszło, ale nie na zawsze. Będzie we mnie tkwić i męczyć mnie. Muszę o tym zapomnieć. Muszę. Muszę zapomnieć. Ale jak?”, myśli Ewa, zbierając rzeczy.
Wstaje, rozgląda się. Uliczne latarnie na dobre zgasły. Jest w swoim mieście, blisko rynku, kawałek drogi od domu. W oknach pobliskich kamienic jest jeszcze ciemno; to dobrze, nikt jej nie widzi, ona też nie widzi nikogo. Rusza przed siebie. Płyty chodnikowe uciekają spod nóg, z trudem łapie równowagę. „Muszę. Muszę zapomnieć…”
„Nie, nieprawda”, stwierdza nagle buntowniczo. „Noc jak noc, nic po niej we mnie nie zostanie. Dziewczyny tracą dziś cnotę tak, jakby pękła balonówka. Dziewictwo to śmieszna rzecz, nikt nie zwraca na nie uwagi. Szkoda tylko, że straciłam je tak głupio, wbrew sobie, nie z własnego wyboru. Pieprzyć to… Pieprzyć. PIEPRZYĆ! Idę do domu!”
Zimne styczniowe powietrze przenika ją poprzez stary płaszcz i balową, przykrótką sukienkę. Obciąga ją teraz, poprawia. „Podarte majtki, Jezus Maria… i krew… Mam krew na udach… biustonosz podarty. A taki drogi, Triumph… żeby tylko mama spała, panie Boże, pomóż”. Mama śpi, ale nie w swoim pokoju, lecz na kanapie koło telewizora i nie sposób przejść niezauważenie. Ma na sobie przybrudzony różowy szlafrok, na głowie papiloty. Szlafrok rozchylił się, obnażając duże, ciężkie piersi i Ewę kolejny raz zaskakuje, że mama jest taka gruba. „Jeszcze z dziesięć lat temu była ładna, czemu aż tak się zaniedbała? Może my wszyscy jesteśmy temu winni? Ja… Złotko… tata?”
Ewa skrada się na palcach. „Rajstopy szlag trafił, a to moje najlepsze, najdroższe, prawdziwe kabaretki”.
Teresa nagle otwiera zapuchnięte oczy. Siada prosto, szlafrok rozchyla się jeszcze szerzej, więc odruchowo ściąga go na piersiach i patrzy na Ewę półprzytomnym wzrokiem. Jej zaspane spojrzenie wędruje od okna, za którym rozciąga się przydymiony świt, do zegarka na stole, który wskazuje 6.15 i wreszcie do Ewy.
– Rany boskie, co ty robiłaś tak długo?
– Przecież to sylwester, mamo… nowy wiek… Niektórzy wciąż się tam bawią – mówi Ewa radosnym głosem.
Złotko wybiega ze swojego pokoju. Przeciera oczy. „Ta mała cwaniara wszystko wyczai”, myśli niespokojnie Ewa.
– Jak było? – krzyczy Złotko, ziewając. – Kogo poznałaś? Kto cię odwiózł? Opowiedz, opowiedz!
– Odwiózł mnie… odwiozło mnie eleganckie zielone renault – odpowiada Ewa.
– Nie wsiadłaś chyba do obcego auta? – pyta matka z niepokojem.
– Wsiadłam, ale było ich trzech, a jak jest trzech, to nic mi nie mogą zrobić, nie?
– Masz rację. Spodobał ci się któryś?
– Żaden – mówi Ewa.
– Więc moje Chanel nie przyniosły ci szczęścia? – pyta matka z żalem.
– Przyniosły mi szczęście, czadowo się bawiłam. Złotko, idźże spać! Jak się wyśpisz, to ci opowiem – mruczy Ewa. Marzy o tym, aby dopaść swojego pokoju i łazienki.
– Masz podarte kabaretki – mówi Złotko. – a tyle za nie dałaś…
– Nie poplamiłaś sukienki? Pokaż – mówi nagle matka.
– Jak się wyplamiła, to wypiorę. Idę, jestem zmęczona.
– Zdejmij wreszcie palto – mówi ostro matka, a w jej glosie czai się podejrzliwość.
– Dajcież mi spokój, idę spać – woła Ewa i już biegnie po schodach. Za drzwiami taty jest cicho. Drzwi jej pokoju są tuż obok, dopada ich i zamyka za sobą.
„Nie przyjrzały mi się, co za szczęście”, myśli i patrzy w lustro. Ma opuchnięte wargi, zastygłą kroplę krwi koło nosa („Któryś skurwysyn mnie uderzył…”), a w oczach rozpacz („Nie, nie, żadnej rozpaczy!”), a w oczach rozpacz („Kurwa! Setki dziewczyn traci cnotę i nie jest to powód do rozpaczy!”), a w oczach rozpacz („Gówno prawda! Marysia mówiła: «Wsadzi ci i wyjmie i tyle z tego masz za pierwszym razem»„), a w oczach zmęczenie po nieprzespanej nocy.