Zrezygnował z zemsty. Już nie chciał poznać całej prawdy.
Wiedział dostatecznie dużo. Wiedział, w czym zawinił, a w czym nie. Najwyższy czas zostawić to wszystko za sobą.
Carl Vespa nie miał wyboru. Nigdy nie podniesie się po tym ciosie. To samo dotyczyło tego okropnego tłumu pogrążonego w żałobie, który Larue musiał oglądać na sali sądowej i dzisiaj znowu, podczas konferencji prasowej. Wad e stracił dużo czasu.
Jednak czas jest rzeczą względną. Śmierć nie.
Powiedział Vespie wszystko, co wiedział. Vespa był złym człowiekiem, co do tego nie było cienia wątpliwości. Był. zdolny do popełniania niewiarygodnych okrucieństw. W ciągu ostatnich piętnastu lat Wad e Larue spotkał wielu takich ludzi, ale niewielu równie nieskomplikowanych. Z wyjątkiem kompletnych psychopatów większość ludzi, nawet najgorszych, potrafi kogoś kochać, kimś się opiekować, z kimś związać. Nie ma w tym żadnej sprzeczności. To po prostu ludzkie.
Larue mówił. Vespa słuchał. W pewnej chwili pojawił się Cram z ręcznikiem i lodem. Podał je Larue. Larue podziękował.
Wziął ręcznik – worek z lodem był zbyt kanciasty – i otarł sobie krew z twarzy. Zadane przez Vespę ciosy już przestały boleć. W minionych latach Larue zbierał znacznie gorsze cięgi.
A kiedy obrywasz tak często, masz dwa wyjścia: albo boisz się tego tak bardzo, że zrobiłbyś wszystko, żeby uniknąć bicia, albo godzisz się z tym, wiedząc, że wszystko minie. W pewnym momencie Larue przeszedł do tego drugiego obozu.
Carl Vespa nie odezwał się słowem. Nie przerywał i nie domagał się żadnych wyjaśnień. Kiedy Larue skończył, Vespa tylko stał tam z kamienną twarzą, czekając na dalszy ciąg. Nie doczekawszy się, odwrócił się na pięcie i odszedł. Skinął głową Cramowi. Ten ruszył za nim. Larue podniósł głowę. Nie będzie uciekał. Skończył z uciekaniem.
– N o już, chodźmy – rzucił Cram.
Wysadził go w centrum Manhattanu. Larue zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Erica Wu, ale wiedział, że na tym etapie byłoby to bezcelowe. Ruszył w kierunku dworca autobusowego Port Authority. Teraz może już zacząć nowe życie. Zamierzał pojechać do Portland w Oregonie. Sam nie wiedział dlaczego.
Czytał o Portland w więzieniu i wydało mu się odpowiednim miejscem. Chciał zamieszkać w dużym mieście, w liberalnej społeczności. Z tego, co czytał, wynikało, że Portland to dawna komuna hipisów, która zmieniła się w metropolię. Może tam znajdzie swoje miejsce.
Zmieni nazwisko. Zapuści brodę. Ufarbuje włosy. Nie sądził, żeby to zupełnie zmieniło jego rysopis i pozwoliło mu uciec od ostatnich piętnastu lat. Może było to naiwnością z jego strony, ale Wade Larue wciąż uważał, że może zostać aktorem. Nadal miał talent. Wciąż miał tę nieziemską charyzmę. Dlaczego nie miałby spróbować? Jeśli się nie uda, podejmie stałą pracę. Nie bał się ciężkiej pracy. Znów znajdzie się w wielkim mieście.
Będzie wolny.
Jednak Wade Larue nie poszedł prosto na dworzec.
Więzy z przeszłością były zbyt silne. Nie mógł tak po prostu wyjechać. Zatrzymał się przecznicę dalej. Zobaczył autobusy wjeżdżające na wiadukt. Patrzył na nie przez chwilę, a potem skręcił w kierunku budek telefonicznych.
Musi wykonać jeszcze jeden telefon. Musi dowiedzieć się jeszcze czegoś.
A teraz, godzinę później, miał lufę pistoletu wciśniętą w to miękkie wgłębienie pod uchem. To zabawne, o czym człowiek myśli na moment przed śmiercią. To miękkie wgłębienie było jednym z ulubionych splotów nerwowych Erica Wu. Azjata wytłumaczył mu, że sama znajomość tego miejsca jest całkowicie bezużyteczna. Nie wystarczy wepchnąć tam palca i nacisnąć. To może zaboleć, ale nie obezwładni przeciwnika.
No i tak. To żałosne wspomnienie, nie budzące już nawet żalu, było ostatnią myślą Wade'a Larue, zanim kula przeszyła mu mózg i pozbawiła go życia.