Znów wymówiła jego imię. Nic. Przyłożyła ucho do jego ust. Oddycha. Usłyszała to. Płytko, ale oddycha. Przekręciła się i umieściła jego głowę na swoich kolanach. Obolałe żebra zaprotestowały bólem, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Wróciła myślami do gęstwy winorośli w tamtej winnicy w Saint-Emilion. Byli ze sobą już od trzech miesięcy, całkowicie zauroczeni, w tej fazie, kiedy biegniesz przez park na spotkanie i serce bije ci mocniej, ilekroć go widzisz. Zabrała trochę pasztetu, sera i oczywiście wino. Dzień był słoneczny, a niebo tak błękitne, że łatwo uwierzyć w anioły. Leżeli na czerwonym kraciastym kocu, on trzymał głowę na jej kolanach, a ona głaskała jego włosy. Częściej patrzyła na niego niż na otaczające ich cudowności. Czubkami palców wodziła po jego twarzy.
Powiedziała cicho, starając się opanować strach:
– Jack?
Jego powieki poruszyły się. Otworzył oczy. Źrenice miał rozszerzone. Dopiero po chwili zdołał skupić wzrok, a wtedy ją zobaczył. Na moment jego spierzchnięte wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Grace zastanawiała się, czy i on w tym momencie przypomniał sobie tamten piknik. Serce ściskało jej się w piersi, ale zdołała uśmiechnąć się w odpowiedzi. Trwało to zaledwie moment, nie dłużej, i oboje wrócili do rzeczywistości. W oczach Jacka pojawił się strach. Uśmiech znikł. Twarz wykrzywił grymas niepokoju.
– O Boże.
– Wszystko w porządku – uspokoiła go, chociaż była to najgłupsza rzecz, jaką można było powiedzieć w tych okolicznościach.
Starał się powstrzymać łzy.
– Tak mi przykro, Grace.
– Cii, w porządku.
Oczy Jacka przesunęły się jak dwa reflektory, szukając oprawcy.
– Ona nic nie wie – powiedział do Azjaty. – Puść ją.
Mężczyzna zrobił krok do przodu. Przykucnął.
– Jeśli odezwiesz się jeszcze raz – powiedział do Jacka zrobię jej krzywdę. Nie tobie. Jej. Zranię ją, i to bardzo.
Rozumiesz?
Jack zamknął oczy i kiwnął głową.
Azjata wstał. Kopniakiem zrzucił Jacka z kolan Grace, chwycił ją za włosy i postawił na nogi. Drugą ręką chwycił Jacka za kark.
– Pojedziemy na przejażdżkę – powiedział.