– To jego Maudie.
Grace skinęła głową, popadłszy w chwilową zadumę. Znów pomyślała o „swoim Jacku”. Po raz pierwszy pozwoliła sobie rozważyć coś, czego dotychczas nawet nie chciała brać pod uwagę: że Jack może już nigdy nie wróci. Odsuwała od siebie tę myśl, od kiedy usłyszała odjeżdżający sprzed domu samochód. Może już nigdy nie zobaczy Jacka. Nigdy go nie obejmie. Nigdy me będzie śmiała się z jego pieprznych kawałów. Może, ta myśl była tu jak najbardziej na miejscu, nie zestarzeje się z nim.
– Dobrze się pani czuje?
– Świetnie.
– Bobby pewnie jest z Irą na „Wspominkach”. Grają w karty. Wyszły z pokoju.
– Czy wspominki to kolejna z… hm… okolic?
– Nie. „Wspominkami” nazywamy trzecie piętro. Tam mieszkają nasi pensjonariusze z Alzheimerem.
– Och.
– Ira nie poznaje swoich dzieci, ale wciąż zawzięcie gra w pokera.
Znów szły korytarzem. Obok drzwi Bobby'ego Dodda Grace zauważyła kilka zdjęć. Przyjrzała im się z bliska. Znajdowały się w małej gablotce, jednej z tych, w których ludzie przechowują rozmaite pamiątki. Medale. Stara rękawica baseballowa, zbrązowiała ze starości. Fotografie z różnych okresów życia.
Jedna ukazywała zamordowanego syna, Boba Dodda juniora. Była to ta sama, którą Grace widziała w nocy na ekranie monitora.
– Małe muzeum – zauważyła Lindsey.
– Miłe – mruknęła Grace, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Każdy pensjonariusz ma takie przy swoich drzwiach. W ten sposób wszyscy wiedzą, kim jest.
Grace skinęła głową. Podsumowanie całego życia w szklanej gablotce. Jak wszystko tutaj wydawało się to jednocześnie sensowne i nieco upiorne.
Chcąc dostać się na piętro „Wspominków”, trzeba było skorzystać z windy zamykanej na elektroniczny zamek.
– Żeby mieszkańcy nam się nie pogubili – wyjaśniła Lindsey, co również pasowało do „sensownego, lecz budzącego dreszcze” stylu tego miejsca.
Piętro „Wspominków” było gustownie i sensownie umeblowane, troskliwie pilnowane i przerażające. Niektórzy pensjonariusze byli komunikatywni, ale większość więdła na wózkach inwalidzkich niczym kwiaty. Jedni chodzili o własnych siłach. Inni mamrotali coś do siebie. A wszyscy mieli szkliste, nieobecne spojrzenia.
Kobieta po osiemdziesiątce zadzwoniła kluczami i ruszyła w kierunku windy.
– Dokąd się wybierasz, Cecile? Staruszka odwróciła się do niej.
– Muszę odebrać Danny'ego ze szkoły. Będzie na mnie czekał.
– Nie martw się – powiedziała Lindsey. – Kończy zajęcia dopiero za dwie godziny.
– Na pewno?
– Oczywiście. Posłuchaj, najpierw zjedz lunch, a potem odbierzesz Danny'ego, dobrze?
– Ma dziś lekcje gry na pianinie.
– Wiem.
Podeszła pielęgniarka i odprowadziła Cecile do krzesła. Lindsey spoglądała za odchodzącą.
– W przypadku pacjentów z zaawansowanym Alzheimerem – powiedziała – stosujemy terapię potwierdzającą.
– Terapię potwierdzającą?
– Nie spieramy się z nimi i nie próbujemy rozwiewać ich urojeń. Na przykład nie powiem jej, że Danny jest teraz bankierem, ma sześćdziesiąt dwa lata i troje wnucząt. Usiłujemy delikatnie nimi kierować.
Szły korytarzem, nie, „okolicą”, pełną dużych lalek. Był tam też stolik do przewijania i pluszowe misie.
– Tę okolicę nazywamy „Żłobkiem” – powiedziała Lindsey.
– Bawią się lalkami?
– Nie, te lalki mają inne przeznaczenie. Niektórym pomagają się przygotować do odwiedzin wnucząt.
– A innym?
Lindsey nie zatrzymywała się.
– Niektóre uważają, że są młodymi matkami. Lalki działają na nie uspokajająco.
Być może podświadomie, przyspieszyły kroku. Po chwili Lindsey powiedziała:
– Bobby?
Bobby Dodd wstał od karcianego stolika. Pierwsza myśl, jaka przyszła Grace do głowy, to: dobrze zakonserwowany.
Wyglądał na rześkiego i energicznego. Jego ciemna twarz poprzecinana była głębokimi zmarszczkami jak skóra aligatora.
Miał na sobie elegancką tweedową marynarkę, dopasowane spodnie, czerwoną apaszkę i takiego samego koloru chusteczkę w kieszonce. Włosy krótko ostrzyżone i przylizane.
Dobry humor nie opuścił go nawet wtedy, kiedy Grace wyjaśniła, że chce porozmawiać z nim o jego zamordowanym synu. Szukała jakichś oznak przygnębienia – zwilgotniałych oczu, drżenia głosu – ale nie znalazła. No cóż, może to ryzykowne uogólnienie, ale czyżby śmierć i prawdziwe tragedie nie robiły takiego wrażenia na starszych ludziach jak na pozostałych? Grace zastanawiała się nad tym. Starsi ludzie łatwo się denerwują drobiazgami – korkami na drogach, kolejkami na lotniskach, kiepską obsługą. Jednak prawdziwe tragedie jakby ich nie dotykały. Czyżby to jakiś dziwny egoizm, przychodzący z wiekiem? A może coś związanego ze zbliżaniem się nieuchronnego, ta szczególna perspektywa pozwala absorbować, blokować lub bagatelizować silne wstrząsy? Czyżby niemożność znoszenia ciężkich ciosów uruchamiała mechanizm defensywny, instynkt przetrwania, który im przeciwdziała?
Bobby Dodd chciał pomóc, ale niewiele wiedział. Grace zrozumiała to niemal natychmiast. Syn odwiedzał go dwa razy w miesiącu. Owszem, zapakowano i przysłano mu rzeczy Boba, ale jeszcze nie otworzył paczki.
– Jest w magazynie – powiedziała Lindsey.
– Ma pan coś przeciwko temu, że ją przejrzę? Bobby Dodd klepnął Grace w kolano.
– Absolutnie nic, dziecko.
– Będziemy musieli ją pani przysłać – powiedziała Lindsey. – Magazyn znajduje się gdzie indziej.
– To bardzo ważne. – Postaram się, żeby otrzymała ją pani jutrzejszą pocztą.
– Dziękuję.
Lindsey zostawiła ich samych.
– Panie Dodd…
– Proszę mówić mi Bobby.
– Bobby – powiedziała Grace. – Kiedy ostatni raz syn był u pana?
– Trzy dni przed tym, zanim został zabity.
Odpowiedział szybko i bez namysłu. Wreszcie dostrzegła rysę w pozornie litej fasadzie i zwątpiła w słuszność swoich wcześniejszych wniosków co do mniejszej wrażliwości starych ludzi. Może po prostu lepiej potrafili ukrywać swoje uczucia?
– Czy wydawał się odmieniony?
– Odmieniony?
– Roztargniony, zamyślony.
– Nie. – I zaraz dodał: – A przynajmniej niczego takiego nie zauważyłem.
– O czym rozmawialiście?
– Nigdy nie mówiliśmy wiele. Czasem rozmawialiśmy o jego mamie. Przeważnie po prostu oglądaliśmy telewizję. Mamy tu kablówkę, wiesz.
– Czy Jillian przychodziła tu z nim?
– Nie.
Znów odpowiedział za szybko. I skrył się za murem.
– Czy ona kiedykolwiek tu przychodziła?
– Czasami.
– Jednak nie ostatnio?
– Zgadza się.
– Czy to pana dziwiło?
– To? Nie, to – rzekł z naciskiem – wcale mnie nie dziwiło.
– A co?
Odwrócił głowę i przygryzł dolną wargę.
– Nie była na pogrzebie.
Grace myślała, że się przesłyszała. Bobby Dodd pokiwał głową, jakby czytał w jej myślach.
– Właśnie. Jego kochana żona.
– Czy mieli jakieś kłopoty małżeńskie?
– Jeśli nawet, Bob nic mi o nich nie mówił.
– Mieli dzieci?
– Nie. – Poprawił apaszkę i na moment odwrócił wzrok. – Dlaczego pyta pani o to wszystko, pani Lawson?
– Proszę mówić mi Grace.
Nic nie powiedział. Spoglądał na nią mądrymi i smutnymi oczami. Może chłodny spokój starych ludzi można wytłumaczyć znacznie prościej: ich oczy widziały wiele zła. Nie chciały widzieć więcej.
– Mój mąż zaginął – powiedziała Grace. – Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że jego zaginięcie ma jakiś związek ze śmiercią pańskiego syna.
– Jak nazywa się pani mąż?
– Jack Lawson.
Pokręcił głową. To nazwisko nic mu nie mówiło. Spytała, czy ma numer telefonu Jillian Dodd albo czy wie, jak się z nią skontaktować. Znów pokręcił głową. Podeszli do windy. Bobby nie znał kodu, więc na dół pojechali pod eskortą pielęgniarza. Kiedy dotarli do drzwi jego pokoju, Grace podziękowała za poświęcony jej czas.
– Twój mąż… Kochasz go, prawda?
– Bardzo.
– Mam nadzieję, że jesteś silniejsza ode mnie, I z tymi słowami Bobby Dodd odszedł. Grace pomyślała o oprawionej w srebrną ramkę fotografii w jego pokoju, tej przedstawiającej jego Maudie, po czym opuściła budynek.