– Jakiego życia?
– Pomogę ci zacząć wszystko od nowa – zapewnił go Jeffrey, przynajmniej przez chwilę do głębi przeświadczony, że jest to możliwe. – Przyjedziesz do mnie i wciągnę cię na powrót do służby.
– Nikt nie przyjmie do policji kogoś skazanego za gwałt i zabójstwo.
– W takim razie znajdziemy ci jakieś inne zajęcie. Najważniejsze, żebyś się wyniósł stąd do diabła. Gdzie indziej zaczniesz sobie układać życie od nowa.
– Jakie życie? – powtórzył Robert, skutymi rękoma wodząc na boki. – Myślisz, że mogę jeszcze mieć jakieś życie po tym wszystkim?
– Wrócimy do tego, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Na razie tylko przestań gadać o swojej winie, dobra? Nie rozmawiaj z nikim poza swoim adwokatem, nawet z Hossem. Ściągniemy ci najlepszego prawnika, jakiego tylko uda nam się załatwić. Polecę nawet w tym celu do Atlanty.
– Nie potrzebuję adwokata – mruknął Robert. – Chcę mieć tylko święty spokój.
– Nie znajdziesz chwili spokoju, jeśli zostaniesz w areszcie. Chyba aż nazbyt dobitnie się o tym przekonałeś?
– Nic mnie to nie obchodzi. Ani trochę.
– Teraz tak mówisz. Po tym, co cię spotkało ostatniej nocy.
– Nic się przecież nie stało – syknął Robert. – Mieliśmy tylko drobne nieporozumienie, nic więcej. Ale na długo zapamiętają nauczkę, jaką dostali.
Jeffrey odchylił się na oparcie krzesła.
– Stłukłem ich, jak się patrzy. – Robert spojrzał na niego i wyszczerzył zęby, co zapewne miało być szerokim, triumfalnym uśmiechem, ale wyglądało jak żałosne obnażenie kłów. – Było ich trzech na jednego, a wszyscy dostali tak, że na długo zapamiętają.
– To dobrze – mruknął Jeffrey, uznawszy, że nie ma sensu się sprzeciwiać. Pomyślał jednak: Trzech na jednego! Zatem Robert nie miał najmniejszych szans.
– Jednemu tak przyłożyłem, że zaczął wzywać mamusię i błagać o litość – ciągnął przyjaciel z teatralną brawurą.
– A więc jesteś górą – rzekł Jeffrey, czując ból w sercu. – Pokazałeś im, Bobby. Nie dałeś się.
Robert wziął głębszy oddech, wyprostował się i nieco wyprężył ramiona.
– No, dobra – mruknął, jakby przywoływał się do porządku. – W końcu nic się nie stało. Kaszka z mleczkiem.
– Tyle że nie musisz z nimi wałczyć sam – powiedział z naciskiem Jeffrey. – Zawsze możesz liczyć na mnie. I na Oposa.
– Nie – mruknął Robert z ociąganiem, jakby podejmował ważną decyzję. – To wyłącznie moja sprawa, Jeffrey. Przynajmniej tyle jestem ci winien.
– Za co?
– Za wszystko. – Zerknął na niego z ukosa. – Bo przecież wiem, jak było naprawdę.
Jeffrey odebrał to jak pogróżkę, chociaż nie umiał sprecyzować dlaczego.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Widziałem cię tamtego dnia z Julią w lesie. Szedłem za wami aż do samej jaskini.
Jeffrey pokręcił głową. Na pewno byli wtedy sami. Dokładnie to sprawdzał.
– I jestem gotów wziąć za wszystko odpowiedzialność – dodał Robert, a w oczach ponownie zabłysły mu łzy. Po chwili odezwał się lekko roztrzęsionym głosem: – Powiem, że ja to zrobiłem, wezmę winę na siebie, żebyś mógł pozostać na wolności. Tylko powiedz mi prawdę, Spryciarzu. Zabiłeś ją?