– Cześć, Spryciarzu – rzucił Opos, wychodząc z łazienki i zapinając spodnie. Spojrzał na butelkę w jego ręku i dodał: – Śmiało, częstuj się do woli.
– Powinieneś się cieszyć, że tego nie zrobiłem. – Jeffrey stuknął palcem w klawisz kasy i wysunęła się szuflada ze starannie poukładanymi w przegródkach banknotami. – Przecież tu jest ze dwieście dolarów.
– Dwieście pięćdziesiąt trzy i osiemdziesiąt jeden centów – rzekł Opos, biorąc sobie także piwo. Otworzył butelkę o kant lady i upił łyczek.
Jeffrey dopił swoje, wyrzucił butelkę i sięgnął po następną. Opos spojrzał na leżące w koszu dwie puste butelki i cmoknął z niesmakiem.
– Pewnie już słyszałeś o Robercie? – zagadnął Jeffrey.
– Nie. A co się stało?
Jeffreyowi serce podeszło do gardła. Szybko pociągnął łyk piwa, chcąc jak najszybciej doprowadzić swój umysł do stanu, w którym nic już się nie będzie liczyło.
– Oddał się w ręce policji.
Opos o mało co się nie zachłysnął.
– Co?
– Jadę prosto z domu matki Jessie. Przyznał się do winy.
– Jakiej winy?
– Do zabicia człowieka.
– Luke’a Swana? – szepnął Opos. – Boże jedyny…
– Jessie go z nim zdradzała. Opos w osłupieniu pokręcił głową.
– Nie wierzę.
– Nie musisz mi wierzyć, możesz sam pogadać z Robertem. Powiedział, że nakrył ich w łóżku.
– Dlaczego miałaby go zdradzać?
– Bo jest zwykłą dziwką.
– Przestań. To naprawdę nie na miejscu…
– Co jest nie na miejscu? Prawda? – Jeffrey ponownie przechylił butelkę z piwem. – Jezu, ani trochę się nie zmieniłeś przez te lata.
– Dajże wreszcie spokój.
– Spójrz prawdzie w oczy. Zawsze tak postępowałeś. Chowałeś głowę w piasek, a gdy burza przeszła, wyskakiwałeś jak gdyby nigdy nic. – Szybko dopił piwo, witając z radością lekki szum w głowie, gdyż miał nadzieję, że pomoże mu uwolnić się od cierpienia. – Przyznał się też do zabicia Julii.
Opos rozdziawił usta i oparł się o ladę.
– To jakieś szaleństwo…
– Owszem. Całe to cholerne miasto nagle oszalało.
– Ty mu wierzysz?
Zaskoczyło go to pytanie, głównie dlatego, że Opos wcześniej niczego nie kwestionował.
– Nie. Ani trochę.
– Cholera…
Kiedy Jeffrey sięgnął po następną butelkę z otwartego opakowania, Opos złapał go za rękę i mruknął:
– Nie powinieneś trochę przyhamować?
– Już mam jedną matkę.
– To kolejny powód, żeby przystopować.
Nie zdążył się powstrzymać i huknął przyjaciela pięścią w szczękę. Nie trafił precyzyjnie, ale Opos i tak poleciał do tyłu, stracił równowagę i po drzwiach sejfu osunął się na ziemię.
– Zwariowałeś? – syknął bardziej zaskoczony niż rozzłoszczony. Wetknął sobie palec w usta, wyjął go i popatrzył na krew przemieszaną ze śliną. – Do cholery, Spryciarzu, omal nie wybiłeś mi zęba.
Jeffrey uniósł już pięść, żeby zadać drugi cios, ale powstrzymało go błagalne spojrzenie przyjaciela. Przypomniał sobie, że Opos nigdy nie oddaje. Nigdy się nie wścieka i nie wytyka mu, że postąpił żle.
Sięgnął tylko do kieszeni i wyciągnął garść drobnych
– Nie trzeba – wyseplenił Opos, odsuwając pieniądze. Krew z jego rozciętej wargi kapnęła na ladę. – To na mój koszt.
– Zawsze płacę za siebie – wycedził Jeffrey, rzucając resztę miedziaków na ladę. Wziął resztę butelek i ruszył do wyjścia.
– Posłuchaj, Spryciarzu, może cię odwiozę…
– Spieprzaj – burknął Jeffrey, odsuwając przyjaciela z drogi.
Opos ruszył za nim do drzwi i wyszedł na parking.
– Nie powinieneś prowadzić w takim stanie.
– Jakim? – zapytał, otwierając prawe drzwi półciężarówki Roberta. Postawił piwo na siedzeniu, po czym obszedł maskę, żeby zająć miejsce za kierownicą. Potknął się jednak o krawężnik i złapał lusterka, żeby nie upaść.
– Nie wygłupiaj się, Jeffrey – bąknął Opos.
Ale Jeffrey wdrapał się za kierownicę i zamrugał szybko, bo świat zaczynał mu się kołysać przed oczami. Wyjątkowo szybko uruchomił silnik, wrzucił wsteczny bieg i wycofał wóz z parkingu, w ostatniej chwili zakręciwszy gwałtownie kierownicą, żeby nie staranować dystrybutora stacji benzynowej.