Литмир - Электронная Библиотека

Ponieważ ani Zajiczek, ani Kania nie dali na to odpowiedzi, splunął i mówił dalej.

– Z dwóch wagonów oficerskich został tylko jeden. Włażę do niego, a tam nikogo nie ma, tylko na siatce znalazłem walizeczkę mego fenricha, a w środku jajka na twardo. Tyle pozostało z pana komendanta transportu. Twarde jajka. Cóż miałem robić? Idę do banhofskomendy i melduję, że mi zginął transportkomendant, że mam jechać do Serbii i nie wiem, w jaki sposób z Budapesztu do Serbii jedzie się przez Graz. Trzeba było, moi panowie słyszeć jak mi to połączenie wytłumaczył banhofskomendant.

“He – powiada – takim drańskim markierentom zdarza się to bardzo często, cugsfirerze! Zakuwaliśmy na naszej stacji takich, co jechali z Kijowa do Triestu przez Macedonię, a znaleźli się w Grazu. Zdaje mi się, że wam się też to zdarzyło. Niech mi się tylko ten wasz – powiada – fenrich nie znajdzie! Radzę wam poszukać go na własną rękę. Za dużo tu – powiada – takich podrzutków się znajduje. Sierotki nieszczęśliwe! Komendanci transportu gubią się tak notorycznie, jakby nic innego nie mieli do roboty i to akuratnie na mojej stacji! Pamiętajcie – powiada – co wam mówiłem, i znajdźcie swego komendanta, bo wrócicie do Pesztu z bransoletkami na rękach.” Tak mi pomógł pan ban-hofskomendant… Nalejcie mi, kolego, odrobinę.

Od dłuższej chwili Kania siedział wpatrzony w Bośniaka tak wrogo i nieprzyjaźnie, jakby mu ten wyrządził wielką krzywdę. Niemniej osowiały był Zajiczek.

– Nalejcie mi, kolego, to wam opowiem dalej swoją historię.

– Pies jest twoim kolegą! – warknął Zajiczek i zakorkował swoją manierkę.

Kania chwycił konserwę i spojrzał na Bośniaka tak wyraziście, jakby miał zamiar za chwilę wypróbować wytrwałość blaszanej puszki na jego zębach.

– Umrzyj, bośniacka studnio! Czegożeś od razu nie mówił mi, że nie masz dokumentu? Kiedy świnia wychlała pół manierki rumu, wtedy dopiero opowiada, co i jak.

Kania splunął mu pod nogi i obaj z Zajiczkiem odeszli od stolika. Bośniak postawił oczy w słup. Siedział tak jakiś czas, po czym ciężko powstał od stołu i kiwając swoją wielką głową poszedł pod wodociąg stacyjny, gdzie przez dłuższy czas pompował sobie wodę na głowę.

– No i jak poszło? – zapytał Szökölön, kiedy powrócili do koczowiska z niefortunnej wyprawy po nieszczęsny dokument. Kania wręczył Hładunowi manierkę i nie dojedzoną konserwę i usiadł ponury jak noc.

– Macie dokument? – inaczej powtórzył pytanie Szökölön, bacznie przypatrując się Zajiczkowi.

– Pech, kolego.

– Pech? Daj no manierkę. Potrząsnął nią przy uchu.

– Rzeczywiście pech… Wdoili w jakiegoś dryblasa pół litra rumu i przychodzą bez niczego.

Nastrój u podnóża góry plecaków stał się pogrzebowy. Siedzieli w milczeniu przez dłuższy czas i każdy oddzielnie łamał sobie głowę nad wydostaniem się z tego przeklętego Grazu. Wiać, wiać, wiać jak najprędzej! Zmienić klimat na przychylniejszy dla dezerterów! Skłonny do uwierzenia w czary Szökölön wyraził przypuszczenie, że prześladujący ich od czasu wyjazdu z Budapesztu pech przypisać należy urokom i zaraz próbował się ich pozbyć recytowaniem jakiegoś zawikłanego wiersza kabalistycznego w dziwnym i nikomu nie znanym języku.

– Nauczył mnie tego jeden stary Cygan – wyjaśnił – ma to dobrze robić na czary.

– Hokus, pokus, stary idiotus – pomógł mu Haber i kilka razy przesunął przed oczami szeroko rozłożone dłonie. – Pomogło? Masz już jakiś pomysł? Nie? Całuj psa w nos razem z twoim Cyganem.

Odczynianie uroków nie pomogło. Dokument podróży nie zjawiał się. Kania leżąc na plecach przeglądał papiery, jakie miał w kieszeni, i w pewnej chwili ożywił się.

– Zupełnie zapomnieliśmy… Patrzcie! Pożyczki wojenne i akcje.

Były to papiery wartościowe, w których lokował swoje oszczędności von Nogay, a o których zapomnieli w czasach dobrobytu. Haber dokładnie je przejrzał i oświadczył:

– Sprzedam wszystko. Zrobię to lepiej niż każdy z was. Zajiczek ofiarował się pójść z nim razem do miasta. Po godzinie Haber wrócił sam w bardzo dobrym nastroju i obudził Kanię.

– Pięćset koron, więcej nie mogłem dostać; trzeba mieć pisemną cesję na te rzeczy! Dobrze się sprawiłem?

– Dobrze, przynajmniej forsa jest.

Transakcja finansowa Habera poprawiła nastroje.

– A gdzie Zajiczek?

– Ten chłop ma szczęście diabelskie. W jakiejś knajpie, gdzieśmy wstąpili ten handel z jednym Żydkiem załatwić, przychodzi do niego drabisko wielkie na dwa metry i wita się z nim. Kolega. Pracuje tutaj w jakiejś komendzie i zaraz zabrał go do siebie. Kazał mi pozdrowić was wszystkich i przeprosić za zawód. Powiada, że teraz, jak tego kolegę spotkał, nie martwi się o siebie do końca wojny. Ten Zajiczek to spryciarz nie lada. Wiesz, co on za jeden? Fabrykant narzędzi rolniczych i wykształcony chłop. Cwaniak. Dwa lata już jeździ.

Sprzedaż papierów wartościowych trzeba było oblać i uskutecznili to bardzo sumiennie. Szökölön zarozumiale dowodził, że powodzenie to należy przypisać tylko jego czarom i przechwalał się, że teraz każdą zagmatwaną sytuację w ten sposób będzie mógł rozwikłać. Prosił jednak, żeby nie przeszkadzano mu i nie kpiono, bo to odstrasza dobrego ducha. W zakamarkach jego jaźni tkwiły jeszcze odziedziczone po przodkach prymitywne wierzenia w nadprzyrodzoność różnych zjawisk i nie dał sobie tego wytłumaczyć.

– Porozmawiaj teraz ze swoim dobrym duchem, żeby ci wykombinował porządny dokument podróży na jednego feldfebla i cztery manszafty do Warażdynu. Niech ci to zrobi, a wtedy jestem gotów uwierzyć nawet w diabła – zapewnił Haber. – Pije ten twój dobry duch? Nie? Szkoda, można by mu postawić kolejkę, toby się prędzej dał namówić.

– Kpij, Żydzie niewierny, kpij. Zobaczysz, że mnie się poszczęści i jeszcze dziś wyjedziemy. Załóż się ze mną, dobra?

– Nie zakładam się. A to, że jeszcze dziś wyjedziemy, może się sprawdzić. Niech tylko jaki żandarm zajrzy tutaj do nas. Wyjechalibyśmy wówczas na pewno.

Szökölön przez chwilę namyślał się ze zmarszczonym czołem, po czym nagle zerwał się na nogi.

– Biorę manierkę rumu i idę wykombinować dokument – rzekł zdecydowanie, patrząc na Kanię. – Pokażę wam, że mi się uda.

Haber zmrużył oko.

– Pójdę z tobą.

– Nie, idę sam! I jeśli za pół godziny, a najpóźniej za godziną nie będę miał dokumentu, macie mi prawo wybić po jednym zębie.

Wyjął z plecaka manierkę i wyszedł zza palmy.

– Tylko się, chłopie, pilnuj – ostrzegał go Kania – za dużo nie gadaj.

Haber gwizdnął.

– Wyjdzie za peron, wychla rum, a potem przyjdzie i każe sobie wybić cztery zęby.

– Kto go wie – zauważył Hładun – jak on to zrobi. Taki były żandarm ma swoje sposoby.

– Wiem, jaki on sposób wynajdzie. Napadnie na jakiego i będzie mu próbował dokument wydrzeć siłą. Gotów narobić takiej awantury, że się nie opamiętamy, aż w feldgerichcie.

Nie wierząc zupełnie w powodzenie wyprawy po dokument, Kania zaproponował grę w karty.

Żołnierze znajdujący się na sali w oczekiwaniu na pociągi odchodzące nad ranem układali się do snu i gwar zaczął przycichać. Nasze towarzystwo grało sobie w najlepsze, niebawem jednak zmęczyło się i również zaczęło myśleć o wypoczynku. O pójściu do hotelu bez dokumentu Kania nie chciał słyszeć i postanowiono przespać noc na kocach za palmą. Haber obiecał, że kiedy wyjdą przed poranną kontrolą na miasto, znajdzie takich machlerów, od których można będzie kupić blankiet dokumentu. Kania wyciągnął się na podłodze i z papierosem w zębach snuł plany na najbliższe dni, kiedy do obozowiska wpadł zaaferowany Szökölön.

– Mam, ubierajcie się galopem, bo pociąg odchodzi za piętnaście minut! Szybko! Zerwali się na nogi.

– Pokaż.

Szökölön zataczał się.

– Wyciągnąłem jednemu kapralowi. Będziesz się musiał zdegradować na kaprala, inaczej nie mogłem. Za mało tu feldfebli. Chodźcie!

Kania rzucił okiem na dokument wystawiony na nazwisko kaprala Bazylego Krćicia, udającego się z czterema szeregowcami do szpitala końskiego w Morawskiej Ostrawie po odbiór koni dla grupy bojowej na Bukowinie. Dokładniej nie mógł przeczytać, bo Szökölön bełkotliwie napędzał do pośpiechu.

– Jeżeli jedzie do Ostrawy z Kimpolunga na Bukowinie, to co ma do roboty tutaj?

– Przegapił pociąg i zajechał do Grazu – wyjaśnił Szökölön. – Tak mi tłumaczył. Idziemy.

Wyszli szybko na peron, gdzie stały dwa pociągi gotowe do odjazdu.

– Który pociąg na Węgry? – zapytał Kania jednego z kolejarzy.

– A dokąd panowie jadą?

– Do Morawskiej Ostrawy. Kolejarz zdziwił się.

– To nie przez Węgry trzeba jechać. Kania przerwał mu.

– Ale po drodze mam interes na Węgrzech. Jest taki pociąg czy nie?

– Na upartego można jechać do Ostrawy nawet przez Saloniki – odpowiedział kolejarz ruszając ramionami. – Bliżej jest jednak przez Austrię. Ale panowie żołnierze jadą w taki sposób, że w głowie się przewraca.

– Można jechać przez Węgry?

– Mówię panu, że można, ale to jest podróż naokoło świata. Szökölön niecierpliwił się coraz bardziej.

– Pan za dużo gada, panie konduktorze. Konduktor powinien odpowiadać jasno i nie zawracać gitary Salonikami, kiedy się pasażer pyta o połączenie. Który pociąg idzie na Węgry? Gadaj pan.

Wyrzucił to z siebie wraz z mocnym zapachem rumu. Kolejarz splunął.

– Powiedziałbym coś panu na to, panie żołnierzu, ale widzę, że pan pijany. Ten pierwszy pociąg idzie na Węgry. Zaraz odchodzi.

Kiedy ruszyli do pociągu, kolejarz zamruczał pod nosem.

– Niedługo będą jeździli z Dolnej Austrii do Czech przez wszystkie porty na Morzu Adriatyckim… tfu!… do Ostrawy przez Węgry!

W pociągu szybko zajęli oddzielny, słabo oświetlony przedział. Ledwie się usadowili, pociąg ruszył. Szökölön położył się na ławce i od razu usnął. Próby Kani wydobycia z niego informacji, w jaki sposób postarał się o dokument, spełzły na niczym. Szökölön recytował swój wierszyk i odpowiadał bez związku.

– Dobry mój duch, He?

– W jaki sposób zdobyłeś ten papier?

– Papier… papier… używa się do… chrr…

Z takich treściwych odpowiedzi Kania niewiele się dowiedział.

51
{"b":"90999","o":1}