Na jednej z ławek, oparci głowami o ścianę, siedzieli nieruchomo, rzędem, żołnierze z żółtymi karteczkami, przewleczonymi przez dziurkę od guzika górnej kieszeni kurtki. Twarze ich były zielonkawe lub jaskrawożółte. Dwaj brodaci sanitariusze, o takim samym zmęczonym wyglądzie, nie wyjmując fajek z zębów poili tych żołnierzy mlekiem z manierek. Pili bez podnoszenia głowy, bez żadnego ruchu rąk, z zamkniętymi oczami, tylko grdyki im się poruszały. Robili wrażenie siedzących mumii.
Przechodzący obok żołnierze rzucali spojrzenia na żółte karteczki, na których wydrukowane było czarnymi literami: Gasvergiftung (Zatrucie gazami).
Po przybyciu karetek szpitalnych sanitariusze układali zatrutych gazami na noszach. Zatruci otwierali szeroko oczy i toczyli nimi dokoła nic nie rozumiejąc. Jeden z nich dostał gwałtownych torsji i piersi miał pokryte krwawymi wydzielinami, wyrzucanymi z zająkliwym kaszlem. Sanitariusze brali ich za ręce i nogi, kładli na noszach obojętnie, jak wory z mąką, i nieśli przez salę ze zmęczonymi twarzami, na których wyryta była obojętność na wszystko. Groźne widmo wojny znikło wraz z ostatnimi noszami i kiedy karetki odjechały sprzed dworca, tłum, który na chwilę ucichł i milcząco patrzył na koszmarny korowód żywych trupów, powoli zaczynał rozbrzmiewać dawnym gorączkowym rozgwarem.
– Ciekawa rzecz, jak nam pójdzie w tym Wiedniu?
– Ja was w Wiedniu zaopatrzę w takie murowane dokumenty – zapewniał Haber – że będziecie mogli robić grandy na ulicy w biały dzień z każdym spotkanym żandarmem. Oczywiście, jak się już przebierzemy w cywila.
– Zapomniałem, jak się wiąże krawaty – martwił się Hładun.
– Przypomnisz sobie prędko. Wszyscy dostaniecie posady u mego teścia – mówił dalej Haber – i możecie być pewni, że reszta wojny przejdzie nam dosyć wesoło, tylko że ja tam mam żonę i będę się musiał pilnować.
– Ja tam też mam swoich dawnych znajomych – zauważył Baldini.
– Chyba im nie będziesz składał wizyt?
– On jednak ma rację – stwierdził Kania – i zdaje mi się, że będziesz musiał dla bezpieczeństwa zapuścić sobie brodę.
– Zapuszczę sobie bródkę… trudno – westchnął Baldini – chociaż będę wyglądał jak dziad…
Jakiś cywilny jegomość, trochę krótkowzroczny, idąc do kasy zawadził nogą o plecak, wpadł w sam środek gwarzącego towarzystwa i rozciągnął się jak długi.
– Uczy się pan pływać? – zapytał Szökölön. – źle pan trafił, bo to jest koc, nie Dunaj.
Stropiony cywil grzebał się na podłodze nieporadnie, gdyż obie ręce zajęte miał paczkami. Hładun chciał mu pomóc, ale Szökölön chwycił go za rękę.
– Słusznie – odezwał się Haber – niech się uczy o własnych siłach stawać na nogi.
Cywil z trudem powstał i mruczał coś pod nosem,
– Ma pan żal do nas, szanowny panie?
– Mogliby panowie swoje bagaże trzymać przy sobie. Nie kładzie się ich na środku sali, żeby się ludzie przewracali.
– Trzeba brać oczy do ręki, łaskawco, i lepiej patrzeć – replikował Szökölön – a jeśli się panu nie podoba, to mogę panu dać w zęby i zaraz panu się wzrok rozjaśni, tudom?
– Pan jest ordynarny, panie! – zirytował się cywil. – Nie zrobiłem przecież panu żadnej krzywdy. Prędzej panowie zasłużyli sobie na wymówki, nie ja. Nie kładzie się plecaka tam, gdzie się chodzi.
– Nie kłóć się pan, człowieku, i zamknij buzię. Do widzenia!
Cywil zdenerwowany upadkiem, który naraził go na śmiech stojących opodal w kolejce innych podróżnych, pragnął wyładować swoje niezadowolenie na Szökölönie.
– Cywil jest też takim samym obywatelem jak pan i nie można nim tak pomiatać. Szökölön drwiąco się skrzywił.
– Takim samym w każdym razie nie jest; ja panu zaraz wyłożę, jaki jest porządek. I zaczął mu wykładać.
– Każdego rekruta tego się uczy. Najpierw idzie pan generał. To jest najwyższa figura. Potem pułkownik, podpułkownik, major, kapitan, oberlejtnant, lejtnant, fenrich, oficirssztelfertreter, sztabsfeldfetoel, feldfebel, cugsfirer. Niech pan się nie denerwuje i wysłucha do końca. Przyda się to panu na wszelki wypadek. Potem idzie kapral, potem frajter, potem szeregowiec, potem ordynans, potem długo, długo nic, potem szufeca, potem znowu będzie długo nic, potem wojskowa latryna i znowu bardzo długo nic i dopiero wtedy idzie cywil. Nie wiedział pan tego? Taki z pana obywatel… Jeśli się panu to nie podoba, wyrżnę pana w czoło i będzie pan chorował na rozmiękczenie mózgu. Chcą panu tego zaoszczędzić i mówię: Idź pan do diabła! Abtreten!
Cywil patrzył na Szökölöna, wysłuchał do końca, wreszcie wzruszył ramionami i odszedł, ale po drodze do kasy dwa razy się obejrzał. Jędrny wykład wojskowy, że po ostatniej szarży następuje onuca, potem wychodek, a dopiero po długiej pustce cywil, odebrał mu ochotę do dalszej dyskusji.
Szökölön wykazawszy nicość cywila pociągnął z manierki. Baldini powstał.
– Dokąd? – zapytał Kania.
– Coś mnie… tego… – potarł się dłonią po żołądku.
Po pewnym czasie Kania, zaniepokojony nieobecnością Baldiniego, poszedł go szukać. Na końcu peronu stał długi barak drewniany, opatrzony napisem: Mannschaftslatrine. Wszedł do wnętrza i rozejrzał się. W świetle słabej żarówki zauważył kilka stękających postaci, ale w żadnym z przykucniętych nie rozpoznał Baldiniego. Ktoś za jego plecami zapalił zapałkę i przybliżywszy ją do ściany na wysokości oczu wodził nią, jakby czegoś szukał.
– Coś tam zgubił?
Baldini odwrócił głowę i szepnął:
– Chodź bliżej.
Zapalił drugą zapałkę i oświetlił nią kawałek ściany.
– Czytaj! Masz zapałki? Ja ci poświecę.
Kania stanął obok niego i wytężył wzrok. Gładkie deski były pokryte wykonanymi ołówkiem chemicznym naiwnymi rysunkami, przedstawiającymi wyolbrzymione organa płciowe męskie i kobiece oraz różne sceny świadczące o zboczonych gustach ich autorów.
– I to cię tak zainteresowało?
– Zaraz… popatrz tutaj, to i ciebie zainteresuje.
W poprzek kilku rysunków, wykonanych dawniej i już niewyraźnych, czerwienił się grubymi literami napis: Deserteure Achtung! Wiener-Züge voll Schülern der letzten Gendarmerieschule! Hunde! (Dezerterzy, uwaga! Pociągi wiedeńskie pełne uczniów ostatniego kursu żandarmskiego! Psy!). Obok znajdował się drugi napis: Kameraden mit falschen Dokumenten! Hütet euch vor Wiener-Zügen! (Koledzy z fałszywymi dokumentami! Strzeżcie się pociągów wiedeńskich!).
– Porządne chłopy.
– A teraz zobacz: dzisiejsza data. 23 września 1918. Ten sam charakter pisma i ten sam kolor ołówka.
– Hm.
– Tutaj jest data o dwa dni wcześniejsza.
– Wynika z tego, że pociągi wiedeńskie kontrolowane są przez jakieś niezłe bestie.
– Mamy szczęście!
Inne napisy, nakreślone przez solidarnych dezerterów ze wszystkich frontów, podawały różne informacje do użytku i ku przestrodze braci łazików wszelkiego autoramentu, którzy, dzięki doświadczeniom autorów tych komunikatów, mogli w ten sposób orientować się co do kierunku dalszego kluczenia przed wyżłami żandarmskimi. Kania czytając te napisy znalazł i kilka polskich, z których jeden szczególnie go zainteresował:
“Rodacy! Czekamy na was w Santa Maria di Vettere Capua i Le Puy! Meldujcie się na podsłuchy nocne!”
– Z drugiej brygady legionów… Cwaniaki!
– W Santa Maria jest obóz, gdzie gromadzi się Polaków i organizuje się z nich dywizję. Co to znaczy Le Puy, nie wiem. To we Francji.
– Tam pewno Haller organizuje swoich. Ale dlaczego każą meldować się na podsłuchy nocne?
– Z podsłuchu łatwiej zwiać. Wystarczy, jeśli powie się przed naszymi liniami, że się jest Polakiem. Samoloty rozrzucają stale nad pozycjami ulotki w różnych językach, informujące, jak trzeba to robić.
Inne napisy wyrażały zwięźle przywiązanie ich autorów do monarchii:
“Koledzy! Sr… na Najjaśniejszego Pana! Niedługo się wszystko skończy.” Nasi bohaterowie po szczegółowym obejrzeniu ścian wyszli na peron trochę przybici wiadomościami zdobytymi w tak oryginalny sposób.
– Mam jeszcze tylko jeden dokument podróży. Ten do Wiednia na nic. A to pech…
Haber przyjął przyniesione wiadomości nieufnie i poszedł je sam sprawdzić. Kiedy wrócił, splunął.
– Psiakrew, szczęście! Żebyśmy od razu jechali z Koszyc do Wiednia, nie byłoby tego.
– Nikt nie jest winien, że teraz akuratnie kończy się kurs żandarmerii. Nie jestem prorokiem.
– Więc co mamy z sobą zrobić?
– Chyba zostać w Budapeszcie.
– O tym nie ma mowy – sprzeciwił się kategorycznie Kania. – Z Budapesztu musimy wyjechać jeszcze tej nocy.
– Ale dokąd?
– Do Grazu.
– A w Grazu co?
– Tam jest spokojnie. Było kilka informacji, że można się zadekować w szpitalach. Jest ich tam mnóstwo. Może się wykombinuje jaki dokument albo co i przesiedzimy trochę.
– Tak… Będziemy jeździli diabli wiedzą gdzie, a w Wiedniu czeka na mnie żona.
– Poczeka. Dopóki ze dwóch żandarmów nie wyleci z pociągu do Dunaju i dopóki się te tygrysy nie przyzwyczają, linia wiedeńska jest dla nas zamknięta.
– Można by z innej strony zajechać, nie od Budapesztu.
– Jeżeli odbywają praktykę na linii Budapeszt – Wiedeń, to prawdopodobnie i na innych liniach prowadzących do Wiednia.
Rozważali teraz możliwości wyjazdu z Budapesztu w takie okolice monarchii, gdzie by można było już do końca wojny przesiedzieć bez podróżowania.
– Może jednak kropnąć się do Banatu – zaproponował Szökölön. – W całym Banacie czuję się jak w domu. Przechowają nas tak, że sam diabeł nikogo nie znajdzie.
– Więc jak, panowie? Decydujemy się, bo za dwie godziny upływa termin naszego wyjazdu i możemy narwać się na jaką kontrolę.
– No cóż? Wystawiaj dokument do Grazu.
Kania udał się do sali restauracyjnej, gdzie, zasłonięty przez Baldiniego i Habera, wypełnił przy stoliku dokument podróży do Grazu. Jako cel podróży podał pobranie materiałów sanitarnych dla korpusu we włoskim Tyrolu. Ważność dokumentu określił na cztery dni.
Pociąg do Grazu odchodził przed drugą w nocy, więc, aby zabić czas, wyszli z dworca i wstąpili do pierwszej z brzegu restauracji, gdzie zamówili kolację. Siedzieli tam do północy, po czym powrócili w trochę już różowszych humorach na dworzec.