Литмир - Электронная Библиотека

– Widzisz, bracie, że obawy śmierci głodowej nie mam i stać minie na to, żeby ugościć dzielnych obrońców ojczyzny. Kelner! Dziesięć butelek tokaju do plecaków panom bohaterom znad Piavy i zawołać trzy dorożki!

Puste ulice wiodące do dworca ożywiły się, kiedy przejeżdżały nimi trzy dorożki zajęte przez ryczących bohaterów. Ożywiły się dzięki wzruszającym słowom piosenki polskiej, śpiewanej przez Kanię, Habera i Hładuna. Ujęły one serca wyglądających lufcikami rozbudzonych mieszkańców.

– To ci nieszczęśliwi Polacy – stwierdził staruszek w szlafmycy, wychylony z jakiegoś okna – dzielny z nich naród. Pewno na front jadą…

Stojąca obok niego staruszka w czepku głęboko westchnęła.

– Wracajcie zdrowo do domu, kochani chłopcy.

Pan Koloman Moranyi był naprawdę człowiekiem serdecznym. Uparł się, że pojedzie razem z nimi, i nie można mu było tego wyperswadować. Wykupił bilet do Wiednia, wlazł z nimi do wagonu i zdecydowanie zdejmował trzewiki.

– Jadę, bracia kochani! Nic mi nie mówcie! Jadę i koniec! Wiele argumentów musiał zużyć Kania i jego koledzy, aby go odwieść od tego niedorzecznego zamiaru.

– Słuchaj, bracie – tłumaczył Szökölön – przecież nie możesz jechać na front bez karabinu.

– Mam scyzoryk… o… sześć ostrzy… widzisz? Dam sobie radę.

– Scyzorykiem nic nie poradzisz. Żeby ewentualnie kosą, to jeszcze. Wróć się do domu i postaraj się o kosę. Wtedy moglibyśmy cię zabrać. Bez kosy nie ma gadania. – Po długich targach zgodził się udać do domu po kosę, ale musieli wysiąść razem z nim i pójść do bufetu dworcowego, gdzie mieli na niego poczekać. Przy bufecie zażądał naturalnie dla wszystkich wina, które pili stojąc na niepewnych nogach.

Wykupił całą zawartość bufetu wraz z drewnianymi deszczułkami, opakowanymi w etykiety fabryki czekolady Sucharda, które zdobiły gablotę, i kazał to wszystko wpakować do plecaków naszych bohaterów. Na szczęście dla wojaków do pana Moranyiego podszedł jakiś urzędnik kolejowy i serdecznie się z nim przywitał.

– Pozwól sobie przedstawić moich przyjaciół. Kelner! Butelkę białego! Urzędnik na próżno wymawiał się służbą.

– Pluń, bracie, na służbę! Oni na front jadą i trzeba im ostatnie chwile osłodzić. Niech wiedzą, że w kraju myślimy o nich.

Osładzali sobie ostatnie chwile stojąc przy bufecie, gdyż Kania zastrzegł się, że siadać absolutnie nie będzie, aby nie spóźnić się na pociąg. Po kilku lampkach zaczęli się żegnać czule i serdecznie, jak mamusia z córeczką wyjeżdżającą w podróż poślubną z niecierpliwym małżonkiem.

Całowali się, ściskali ze łzami w oczach, co rozrzewniło siedzących przy stołach innych podróżnych; dawali im błogosławieństwo na cierniową drogę do nieśmiertelnej sławy na froncie i przy wznoszonych gęsto okrzykach “eljen” stawiali świeże butelki.

Kania odegrał znakomitą rolę przy zacieśnianiu przyjaźni polsko-węgierskiej. Nauczył wszystkich prawidłowo wymawiać: “Węgier, Polak dwa bratanki i do szabli, i do szklanki”, a kiedy już poczciwe twarze Madziarów zaczęły mu się w oczach mieszać, wypił syfon wody sodowej i ostatecznie się ze wszystkimi pożegnał. Ucałował się po raz ostatni z panem Moranyim i poodrywał resztę towarzystwa od rozpijających ich Węgrów.

– Eeaaa… eekiedyee… eebędzieszee… eetueetajee… eeewstęp-ee… eedoee… eemnieee… eepolakuee… – wołał za nim przez całą długość sali amfitrion.

– Eebezwarunkowoee… eeodwiedzęęę… eekolomanieee… – odjąkał Kania od progu – eedowidzeniaee…

Świeże powietrze rozebrało ich i na peronie zbili się w stadko, które się kiwało na nogach, potrącało i trykało głowami. Szökölön przyciskał do łona kilka butelek wina i płaczliwie zawodził:

– Przedśmiertna uczta, koledzy…

Wszystkim pomieszało się w głowach i byli naprawdę przekonani, że jadą na front, skąd już nigdy nie wrócą. Jakiś kolejarz ulitował się nad nimi.

– Dokąd, panowie żołnierze?

– Do Wiednia, panie dyrektorze… – wymamrotał Kania ledwie trzymając się na nogach.

– Trzeci tor, za pół godziny odchodzi.

– Idziemy.

Na trzecim torze stały dwa składy pociągów bezpośrednio jeden za drugim. Pierwszy odchodził do Wiednia, drugi zaś, złożony z kilku pulmanowskich wagonów, był nie oświetlony. Tak się jakoś złożyło, że wleźli do jednego z pulmanów, zajęli przedział i natychmiast pokładli się na ławkach i podłodze.

Słońce zajrzało w szyby przedziału i promienie padające na twarz śpiącego pod oknem Hładuna zmusiły go do otwarcia oczu. Zamknął je natychmiast i ziewnął tak głośno, że Kania się obudził i wysunął głowę spod ramienia śpiącego Szökölöna.

Hładun usiadł.

– Stacja jakaś, bo pociąg stoi. Kania przeciągnął się i wyjrzał.

– Wyjdź na korytarz i zobacz, gdzie jesteśmy, bo z tej strony nic nie widać.

Hładun przekroczył śpiącego na podłodze z karabinem na brzuchu Habera i wyszedł. Po chwili Kania usłyszał z korytarza zduszony okrzyk i wyszedł również. Z ogromnej tablicy nad wejściem, z tablic rozmieszczonych na międzytorzach oraz z napisów umieszczonych na przybudówkach stacyjnych 'kłuły ich w oczy, jakby drwiąco, podłużne czarne napisy w dwu językach: Kassa – Kaschau.

– Co takiego? Kania przetarł oczy.

– Kassa – Kaschau.

Napisy te były aż nadto wyraźne dla człowieka piśmiennego.

– Jest godzina ósma – stwierdził Hładun przygasłym głosem, patrząc na zegar stacyjny – a pociąg miał odejść po północy. Coś nie jest w porządku.

Co nie było w porządku, objaśnił Kanię spotkany na peronie jakiś bardzo rozmowny kolejarz.

–  Ten pociąg stoi tu ze dwa tygodnie. Mają w tych wagonach naprawiać instalację elektryczną. To jest pociąg salonowy, zepsuły się kable, bo miały słabą izolację.

– Słabą izolację… – machinalnie powtórzył Kania patrząc na stojących w oknie wagonu, z ogłupiałymi minami, towarzyszy.

– Przedtem na izolację brali mocno nagumowaną taśmę z dobrego płótna i nie było takich wypadków, a teraz – kolejarz splunął – teraz, niech się tylko dotknie do jakiegoś dobrego przewodnika…

– Dobrego przewodnika… – powtórzył Kania i przez głowę przebiegło mu pytanie, jaki to przewodnik wpakował go do tego pociągu.

– Poza tym powinny być takie porcelanowe korki – wykładał kolejarz – ale w dzisiejszych czasach robi się wszystko byle jak.

– Nie… Rzeczywiście? – wściekle zapytał Kania. Kolejarz popatrzył na niego ze zdziwieniem.

– Z najgorszych materiałów wszystko się robi. Panowie inżynierowie z depôt niezłe łapówki biorą od dostawców, nic więc dziwnego, że przyjmują wszystko, co im dostarczą.

Kania nagłym ruchem naciągnął mu czapkę na oczy i odszedł. Ścigały go dwujęzyczne przekleństwa obrażonego kolejarza.

– Tak jest, koledzy – mówił siedząc na ławce w przedziale – oto zrządzeniem losu wyjechaliśmy z Koszyc w nocy i rano jesteśmy, wbrew naszej woli, z powrotem.

– A tak pięknie pożegnaliśmy się z tym miastem…

– Pożegnanie to wyłazi mi głową – skarżył się Haber – trzeszczy, jakby miała pęknąć.

– Tak… – ponuro mruknął Szökölön – Węgier Polak dwa bratanki i do szabli, i do szklanki.

– Co teraz? Radźmy, co.

W wyniku narady postanowiono wysłać Habera na stację, aby się poinformował, czy istnieją jakie inne pociągi zdążające do Wiednia, które by odchodziły w ciągu dnia. Haber wywiązał się ze swego zadania aż nadto gorliwie i wraz z ładunkiem butelek wody sodowej przyniósł całą litanię różnych połączeń kolejowych na terenie przynajmniej kilku dyrekcji. Niestety po drodze do wagonu, skutkiem osłabienia władz duchowych, wszystkie te połączenia rozłączyły się i dziwnie poplątały.

– Budapeszt, Köresmözo, Miskolcz, Ławoczne z przesiadaniem w Nowym Sączu – zgryźliwie osądził Kania. – Diabeł się w tym nie rozezna. Jest zaraz teraz jakaś możliwość wyjazdu do Wiednia?

– O dziewiątej idzie pociąg do granicy. W Ławocznem trzeba się będzie przesiąść do Sanoka – recytował smętnie Haber. – Z Sanoka idzie pociąg pośpieszny do Ołomuńca… nie, z Ławocznego idzie pociąg… Łeb mnie boli…

– Łeb go boli… Dziękuję ci za informacje. Idź, Szökölön, na stację i dowiedz się.

Szökölön zabrał ze sobą puste butelki po wodzie sodowej i wrócił z pełnymi.

– Bezpośredniego pociągu nie ma, tylko z przesiadaniem na granicy galicyjskiej.

– To niedobrze – Kania pokręcił głową. – Galicja jest dla mnie zakazana przynajmniej do końca wojny. Na każdym posterunku żandarmerii jest mój dokładny rysopis z uprzejmą prośbą o przytrzymanie oryginału i odprowadzenie do więzienia wojskowego na Zamarstynowie we Lwowie.

– Jest inne połączenie – wyjaśnił Szökölön – Trzeba jechać do Budapesztu.

– Do Budapesztu?

– Miasto ładne i jest co zwiedzać… Zobaczycie relikwie świętego Stefana.

– A z Budapesztu jest zaraz jakieś połączenie?

– Jest po kilku godzinach.

– Nie rozumiem, jak wy chcecie jechać do tego Wiednia? – zapytał Hładun. – Skoro wsiądziemy do pociągu budapeszteńskiego z dokumentem do Wiednia, to nam pierwszy żandarm wyjaśni omyłkę i zajedziemy za kraty.

– Więc wypełniam zaraz drugi dokument, że jedziemy do Budapesztu, i fertig. Dawaj, Haber, atrament.

– Mieliśmy jechać do Wiednia – zauważył Haber.

– Nie ucieknie Wiedeń, zdążymy jeszcze. Dlaczego niby nie mamy sobie pojeździć trochę?

– Słusznie – potwierdził Baldini – mamy czas. A Budapeszt wart rzeczywiście zwiedzenia. Są tam podobno muzea, godne obejrzenia monumenty, stare kościoły…

– …stare kryminały wojskowe, stare sądy wojenne – wtrącił Haber – i starzy żandarmi…

– A co mają do nas żandarmi? – zapytał Hładun.

– Nic – Haber pokiwał głową – mają tylko instrukcję z rysopisami i rozkaz, żeby przy spotkaniu wręczyli nam róże. Idiota! Czy tobie się zdaje, że jesteśmy turystami i podróżujemy dla przyjemności, co? Nie bądźmy zanadto odważni, bo wpadniemy. Zobaczycie, że wpadniemy.

Kania zapalił papierosa.

– Dlaczego mamy wpaść? Haber nakreślił kółko na czole.

– To wino uderzyło ci widocznie na mózg. Czy przypadkiem nie tańczą ci przed oczami białe słonie? Nie? Bo to się takim wariatom zdarza.

34
{"b":"90999","o":1}