Dein Schwein ist mein, (Twój wieprz jest mój)
Mein Schein ist dein, (Mój kwit jest twój)
Lieb Vaterland magst ruhig sein. (Luba ojczyzno, możesz być spokojna.)
Kiedy się chłop uparł, dostał kilka razy w zęby i szedł do domu z tym wierszowanym kwitem i spuchniętą gębą.
Siedziałem ja tam i nieraz choroba mnie brała, kiedy widziałem, jak oni dręczą tę ludność obszarów okupowanych, chociaż nie jestem miękkiego serca.
Pewnego razu doniósł mi konfident z tamtejszych chłopów, że Niemiaszki w moim rejonie buszują. Zebrałem swoich chłopaków i idę. Był tam między nimi jeden pyskaty podoficer i stawiał się. Nie mogłem się powstrzymać, wygarnąłem do niego i niechcący przestrzeliłem mu nogę.
O mały figiel nie zostało zerwane przez to przymierze, ale udowodniłem, że to było nieostrożne obchodzenie się z bronią, i przenieśli mnie za to do kraju. Przydzielili mnie do Budapesztu. Pewnego razu miałem odstawić do sądu dezertera. Idę do komendy garnizonu odebrać go z aresztu i patrzę – a to mój szwagier. Żony brat. Wyprowadziłem go za miasto, dałem pieniądze i powiedziałem: “Do widzenia”. Musiałem się skaleczyć nożem, niby że z nim stoczyłem walkę, i dostałem za to tylko trzy miesiące twierdzy, a potem przenieśli mnie tutaj. A w kompanii wartowniczej gniłem pełne dwa lata.
– I gniłbyś dalej, żebyś się nie zdecydował wiać z nami.
– I gniłbym dalej… – Szökölön splunął. – Wierzcie mi, chłopcy, że tak mi te warty obrzydły, iż nieraz miałem ochotę wyjść z wartowni i iść prosto przed siebie, aby tylko oderwać się od tego psiego życia. Cztery lata już przeszło, bójcie się Boga! Cierpliwości już nie starczało…
Drzwi do przedziału rozsunęły się i stanął w nich wachmistrz żandarmerii. Wszyscy poczuli drgawki w nogach. Baldini pociągnął śpiącego Kanię za rękaw.
– Czego?
– Panie feldfeblu, melduję posłusznie, kontrola dokumentów.
Kania niedbale powstał i patrząc spod oka na żandarma, powoli wyjmował z kieszeni dokument. Z niepokojem patrzyli na twarz czytającego wachmistrza.
– Koszyce… jeden feldfebel i czterech szeregowców… po odbiór amunicji. W porządku, dziękuję.
Wachmistrz oddał Kani dokument i z zawiścią spojrzał ukradkiem na jego ordery.
– Bardzo ładne umundurowanie mają panowie…
– Nie wie pan, dlaczego? Umrzyków zawsze kładzie się do trumny w najlepszym, dlatego marszkompanie fasują nowe – poinformował go Kania.
Wachmistrz skrzywił się.
– Jeżeli pan z tego punktu widzenia… – Nie dokończył i wyszedł.
– Punkt widzenia draniowi się nie podoba – zgryźliwie zauważył Haber. – Idź na front, to ci tam pokażą punkt widzenia… Kania wydął wargi.
– Niech sobie zasłuży na froncie jak ja, nie?
– Trochę mnie mrówki oblazły, kiedy wszedł do przedziału – przyznał się Baldini.
– Dlaczego? Dokument, bracie, jak brylant i nie macie się czego bać.
– Może by tak co wypić na pokrzepienie, panowie?
– Wydostań, Hładun, manierkę z plecaka.
Każdy pociągnął z manierki i humory się poprawiły.
– W Koszycach będziemy za trzy godziny.
Pociąg zatrzymał się i do przedziału wszedł stary kapral sanitarny, objuczony jak wielbłąd obszytymi w płótno tobołami, których kształty wyraźnie określały zawartość.
– Pozwoli pan, panie feldfeblu, że sobie tu posiedzę przez dwie stacje? Szökölön powstał z ławy i fachowo obmacywał worki.
– Chleb, słonina i pewno kasza.
Kapral, wątły człeczyna, popatrzył na niego z niepokojem.
– Według rozkazów, nie wolno wozić z sobą więcej, jak pięć kilo produktów, panie kapral – przemówił Kania – a wiezie pan pewno pół cetnara. Jako starszy, mógłbym pana zadenuncjować przed żandarmerią, ale nie zrobię tego, jeżeli mi pan szczerze odpowie na pytanie: dla rodziny pan to wiezie czy na handel?
– Dla siebie, panie feldfeblu – skwapliwie odpowiedział przestraszony kapral – pięć osób głoduje w domu.
– Starczy. Ładunek pański uważam za usprawiedliwiony. Obciąża pana tylko lekkomyślność, z jaką pan swój przychówek pomnożył do piątki. Nie wystarczyłby panu jeden spadkobierca?
Uspokojony kapral umieścił toboły pod ławką i zapalił fajkę.
– Trudno, panie feldfebel, już teraz tego nie naprawię.
– Trudno, nie naprawię – kpiąco powtórzył Szökölön, którego wypity rum zrobił rozmownym. – Myślę, że teraz tego naprawić nie można, główek im pan nie poukręca. Ale teraz ma pan kłopot z żarciem.
– Pan Węgier?
– Węgier, panie kapral, Stary kapral cmoknął.
– Bogaty macie kraj, bo-ga-ty.
– Ale chyba niedługo zbiednieje, jeżeli wszyscy kaprale sanitarni będą takie transporty do domu wysyłali – zauważył Kania.
– Ja, panie feldfebel, to – skromnie usprawiedliwiaj się kapral – raz na miesiąc taką porcję wyślę. Ale gdyby pan widział, co wysyłają panowie dowódcy… Wagony całe!
– I to wszystko z Węgier! – Szökölön pokiwał głową. – Biedna moja ojczyzna! Okrada ją każdy drań z końca świata… Diabli mnie biorą, kiedy o tym słyszę… Niechby brali swoi, to przynajmniej nie żal…
Kapral sanitarny usiłował niemiłą dla siebie rozmowę skierować na inne tory. Licho wie, co takiemu podpitemu Madziarowi może do łba strzelić. Rozczuli się nad swoją okradaną ojczyzną i gotów posiekać bagnetem na gulasz narodowy.
– Daleko panowie jadą, jeśli wolno wiedzieć? Kania nonszalancko założył nogę na nogę.
– Do głównej kwatery.
– Zaraz widać, że jakaś ważna delegacja służbowa – zauważył przenikliwie kapral. – Poznać to po mundurach. Takiego umundurowania w hinterlandzie się nie nosi. Panowie tam na służbę jaką jadą?
– Nie. Jedziemy prosić Najjaśniejszego Pana, żeby nam jadłospis na froncie zmienili. Za dużo ryżu i polenty dostajemy, a to rozstraja żołądki.
Kapral ukradkiem popatrzył na wszystkich nie zaprzeczył. Wlazłeś między wrony, krakaj jak i one pomyślał. Grunt, żebym swoje paczki przewiózł.
– Pan feldfebel dawno na froncie?
– Dwa lata.
– Ma pan widać, panie feldfebel, wyjątkowe szczęście. W naszym szpitalu są ranni spod Monte Gabriele i znad Isonza. Jak się słucha tego, co opowiadają, niedobrze się robi i wierzyć się nie chce, żeby człowiek mógł tak długo wytrzymać i nie zwariować.
– Niechby tak przeszli dziesięć ofensyw pod Piavą jak ja i niech wtedy panu opowiadają, co przeżyli! Dopiero by się pan dowiedział naprawdę, co to jest front włoski…
– Ale też i orderów ma pan feldfebel wiele.
– Mam jeszcze kilka w kuferku – niedbale odpowiedział Kania – nie noszę wszystkich, bo za ciężko.
Nie nosi wszystkich, bo za ciężko, z podziwem pomyślał kapral, oto prawdziwy bohater. Skromny i nie zarozumiały. Jeden z tych dzielnych podoficerów, o których tak ładnie piszą w gazetach. A ja mam tylko jedną medalinę za wierną służbę i tę noszę stale…
Jeżeli chodzi o medale, Kania mówił prawdę. Miał rzeczywiście w kuferku jeszcze kilka sztuk. Otrzymał całą kolekcję od Ivanovicia, który ją ściągnął z gablotki w komendzie garnizonu, gdzie zdobiły poczekalnię i działały na wyobraźnię wszystkich przychodzących tam wojskowych.
Czas schodził im szybko. Opowiadania Kani o zmyślonych przeżyciach na froncie włoskim, jego perypetie we wszystkich sławnych bitwach, podane barwnie i ze swadą, były bardzo interesujące i poczciwy kapral sanitarny, wysiadając na swojej stacji, z szacunkiem uścisnął mu rękę.
– Życzę panu szczęśliwego powrotu do domu.
– Dziękuję; od siebie życzę panu nominacji na podoficera żywnościowego.
Miejsce kaprala zajął zaspany jednoroczny ochotnik z walizeczką. Służbiście zapytał Kanię, czy może zająć miejsce, i nie usiadł, zanim nie otrzymał pozwolenia. Jednoroczny był młodziutkim chłopcem o rumianych policzkach i widać było, że dopiero niedawno ukończył szkołę. Na medale Kani patrzył z jakimś zabobonnym podziwem i nie mógł od nich oczu oderwać. Wzbudzały w nim respekt dla tego wygi frontowego, za jakiego go wziął.
– Daleko pan jedzie? – zapytał Kania. Jednoroczny zerwał się z ławki i stanął na baczność.
– Na trzeciej stacji wysiadam, panie feldfebel.
– Siedź pan, panie jednoroczny ochotniku. Nie będę mógł z panem rozmawiać, jeżeli pan będzie się tak służbowo zachowywał. Jeszcze pan nie odwykł od tych wszystkich szkolnych szopek. U nas na froncie, w Syrii, dawnośmy o tych rzeczach zapomnieli.
Podziw jednorocznego zwiększył się. A więc z frontu i w dodatku z Syrii, pomyślał.
– Czy wolno mi wiedzieć, ile pan ma lat, panie jednoroczny?
– Skończyłem dziewiętnaście, panie feldfebel.
– Młody z pana człowiek. Idzie pan teraz pewnie do szkoły oficerskiej?
– Jadę za tydzień na kurs lotniczy, teraz mam urlop.
– Z jednej szkoły do drugiej… hm… Ale nie radziłbym panu iść do lotnictwa. Służyłem kiedyś w balonach obserwacyjnych i znam to bujanie w powietrzu. Na zawroty głowy pan nie cierpi?
– Nie, byłem już badany i jestem uznany za zdolnego do służby w powietrzu.
– Są różne gusta i guściki, panie jednoroczny ochotniku. Według mnie lepiej by pan zrobił, gdyby się pan kazał przydzielić do grupy azjatyckiej. O wiele to ciekawsze od bujania w powietrzu. Zobaczyłby pan kawał świata, poznał różne ludy, zwiedził przy okazji Ziemię Świętą.
– Czy dużo jest naszych oddziałów w Azji Mniejszej, panie feldfebel.
– Moździerze i kilka drobnych formacji innych rodzajów broni. Tyle tylko, żeby wykazać Turkom, iż współdziałamy z nimi. Niech i koalicja widzi solidarność między sprzymierzeńcami.
– Bardzo tam są ciężkie walki? Mało tu się w kraju słyszy o tym froncie, bo tam przeważnie Niemcy operują.
– Ciężkie? Bo ja wiem… Ciężej jest chyba we Francji i Włoszech, ale w Syrii i w Palestynie są bezwzględniejsze i okrutniejsze. Tam się nie walczy, tam się szlachtuje. Tam, panie jednoroczny, nie pomagają regulaminy ani szkoły, tylko odwaga i spryt. Słyszał pan pewnie o fanatyzmie mahometan? Niech pan sobie wyobrazi, że siedzi pan na przykład przy karabinie maszynowym, a na pana wali horda Arabów na wielbłądach, wymachuje karabinami i wrzeszczy: “Ałła insz Ałła”. Kosi pan karabinem maszynowym, że się tylko bokami nakrywają, ale reszta, jakby tego nie widziała, dalej pędzi naprzód. Ech, panie jednoroczny ochotniku! Jak panu, dajmy na to, amunicja wyszła, a oni są blisko, nie zdąży pan nawet pisnąć, kiedy pana mają. Uciekać nie ma gdzie i kiedy, bo nasze wielbłądy są za wydmami, i nie pozostaje do zrobienia nic innego, jak zakomenderować sobie: “Do modlitwy” i zdjąć turban, żeby im lepiej było ciąć w kark.