Madame szła za jego spojrzeniem i wzdychała. Kania, bawiąc się rzemieniem karabinu, odwrócony bokiem do bufetu, patrzył uporczywie na upatrzoną ofiarę i mówił dalej uśmiechnięty:
– Wie pani, jak spotykam kiedy takiego rozkosznego faceta, który się tak ładnie umie bawić, cholera mnie bierze na samą myśl, że jakiś świński żandarm albo policjant wojskowy, albo nawet, dajmy na to, byle parszywy patrol garnizonowy z jakiej nędznej kompanii wartowniczej może mu w każdej chwili zabawę zamącić głupim zapytaniem o termin ważności dokumentu podróży.
Rozglądał się po tłoczących się po sali wojskowych z taką serdecznością, jakby im chciał wzrokiem powiedzieć:
– Bawcież się, drodzy koledzy i towarzysze broni, życie jest krótkie. Niech wam idzie na zdrowie.
– Niech pani, na przykład – mówił do madame – popatrzy na tego chłoptysia przy czwartym stoliku na lewo od fortepianu.
Czy jest na świecie bydlę, które by miało sumienie w tej chwili podejść do niego i ni z tego, ni z owego zapytać go o dokument z prawdziwą, nie podrabianą pieczątką?
Gawędził tak z właścicielką i uśmiechał się do każdego, kto na niego spojrzał, co robiło takie wrażenie, jakby ten sympatyczny frajter specjalnie po to przyszedł, żeby im zapewnić wesołą swobodną zabawę.
Biada jednak temu nieszczęśnikowi, który nieznacznie odwołany na stronę przez właścicielkę lupanaru wzdrygał się przed wręczeniem narzuconego okupu, nie chcąc dać wiary, że ten sympatyczny frajter to najgorszy diabeł z garnizonu. Kania podchodził do jego stolika i przysiadał się swobodnie z karabinkiem między kolanami.
– Wesołej zabawy, kolego – mówił uprzejmie.
– Dziękuję. Służbę masz tu jaką?
– E, jaka tam służba. Wychodzi człowiek przewietrzyć się trochę na patrolu i zajrzy po drodze popatrzeć, jak się żołnierzyki zabawiają…
– Zapalisz?
– Mogę – brał papierosa i przyjacielsko mówił dalej: – Służbę ma tu człowiek lekką. Nie ma kogo ani zaaresztować, ani do żandarmerii odprowadzić; nudno, bracie. U nas jest taki Feldgericht, uważasz, że nasze miasto omija każdy łazik, co się w te okolice zabłąka z jakim lewym dokumentem podróży albo rozkazem jazdy.
– Tak tu jest ostro? – pytał zbity trochę z pantałyku łazik.
– Różne tu, bracie, wyroki bywały. Stoi za miastem kilka słupków z tabliczkami – mówił Kania paląc niedbale papierosa. – Jeżeli chodzi o mnie, jestem przeciwnikiem rozstrzeliwania ludzi o byle co, ale wojna, bracie, to nie majówka. – Słuchającemu dezerterowi robiło się gorąco.
– Tak, tak, kolego… w całym Sátoralja Ujhély nie znajdziesz nikogo, kogo by można podejrzewać o jakąś nielegalną rzecz. Jeżeli tu sobie jaki czasem wskoczy przez słabą znajomość połączeń kolejowych, wieje stąd tak, że mało butów nie zgubi, kiedy się dowie, jakie tu wyroki bywały za dezercję. Paskudnych tu audytorów mają, a już żandarmi tutejsi to świnie, nie ludzie. Żadnego sumienia taki nie ma i rodzonego brata zaprowadzi pod sąd, jeżeli sobie, na przykład, przedłuży o dwa dni urlop! Ogromnie nie lubię im kogoś przyprowadzić, bo potem spać nie mogę.
Spotniały nagłe łazik, po takiej rozmowie, dyskretnie pod stołem dzielił się z Kanią zapasem gotówki i brał nogi za pas.
Kania znał wszystkie podejrzane lokale, w których można było spotkać dezerterów albo markierantów różnego autoramentu, i wszyscy mu się opłacali.
Dzień swego urodzenia przeklinał podoficer, rdzenny Austriak, który dokumenty miał wprawdzie w porządku, ale zetknął się z patrolem na ulicy w nieprzepisowym umundurowaniu lub z nie zapiętym guzikiem.
Kania był w takim wypadku nieubłagany i taszczył winowajcę do komendy garnizonu z całą paradą, w otoczeniu sześciu błyszczących bagnetów.
– Wściekliście się, bałwański frajtrze? W czwartym roku wojny będziecie mi zwracali uwagę na nie zapięty guzik? Co to za zwariowane miasto? Ludzie giną tysiącami, a ten idiota z guzikiem.
– W myśl przepisów, panie feldfebel, trzeba guziki zapinać. A nasz komendant garnizonu jest bardzo drobiazgowy i patrole mają przestrzegać przepisów, więc przestrzegam, panie feldfebel. Gdyby pan pułkownik zwariował i kazał mi wybijać każdemu spotkanemu panu feldfeblowi dwa trzonowe zęby, na rano przyniósłbym do komendy garnizonu pełen koszyk zębów. Taki jestem służbista… A co się tyczy guzika, to nie jest to takie proste i głupie, panie feldfebel. Tego lekceważyć nie można. Z mojej praktyki wiem, co to znaczy przewinienie. Znałem kilku takich panów feldfebli, którzy za guzik ganiali człowieka laufszrytem do zemdlenia i kazali po ocuceniu robić sto razy padnij w błocie. To nie bagatelka!
W komendzie garnizonu feldfebel wysłuchiwał reprymendy od głupkowatego pułkownika, przy czym obrywało się i Kani za zatrzymanie podoficera, do czego nie miał prawa. Jeżeli natomiast spotkał gdzie łazika Słowianina albo biedaka, któremu trzeba było pomóc, robił, co mógł, żeby mu pójść na rękę.
Zdarzało się często, że żandarmeria przekazywała mu w mieście jakiegoś nieszczęśnika z poleceniem odprowadzenia do komendy garnizonu.
– Cóżeś ty za jeden?
Jeżeli się okazywało, że zatrzymany był dezerterem z frontu albo groziło mu poważne niebezpieczeństwo, mógł sobie powinszować.
– Po coś zwiewał bez pieniędzy i dokumentów, idioto? Nie mogłeś przedtem okraść regimentskasy?
– Ech, panie frajter. Jakże można okraść regimentskasę?
– Jeżeli to dla ciebie jest niemożliwe, to po co uciekałeś? Taki bałwan powinien siedzieć cicho, a nie iść w świat. Gdzieś ty właściwie chciał jechać? Coś tutaj robił?
– Myślałem, panie frajter…
– Myślałeś? Mądrze wymyśliłeś… Masz tu dwadzieścia koron.
– Ach, panie frajter…
– Stul pysk! Trzymaj forsę. Teraz słuchaj, co ci mówię: odprowadzi cię jeden na stację towarową, żeby cię po drodze znowu nie capnęli, i wsadzi na bremzę pociągu towarowego do Koszyc. Tam się od razu melduj komendantowi Soldatenheirnu i gadaj, żeś zgubił dokumenty. Posiedzisz sobie kilka dni, dopóki ci rodzina nie przyśle forsy, i będziesz mógł dalej kombinować.
Łazik był oszołomiony takim obrotem koła fortuny.
– Prowadź go, Ivanović! I wsadź go sam do pociągu, bo gotów jeszcze i nam kaszy narobić.
Nieraz zdarzało się, że wyrabiał fałszywe dokumenty emisariuszom polskich organizacji niepodległościowych, czeskim legionarzom i innym tajemniczym pasażerom, którzy, tropieni w pociągach przez żandarmerię, wysiadali po drugiej stronie peronu i bezradnie rozglądali się dokoła. Prawie wszyscy żołnierze w kompanii mieli do czynienia z różnymi komitetami narodowymi, z którymi byli w kontakcie, i sienniki niejeden raz wypchane były paczkami nielegalnej literatury i korespondencją.
Kania nie żałował pieniędzy, gdyż nie przywiązywał do nich wielkiej wagi; ściągając sumiennie haracz nałożony przez siebie na wszystkie spelunki i podejrzane lokale, którym groziło zamkniecie za różne przewinienia, te same pieniądze obracał na wspieranie różnych ludzi, którym mógł w ten sposób uratować życie.
Pozostali członkowie patrolu partycypowali w tych dochodach i w każdym wypadku, kiedy mieli na uwadze jakiegoś współplemieńca, otrzymywali od niego odpowiednią kwotę, a Lücker, pisarz z komendy dworca, robił majątek sprzedając blankiety dokumentów podróży. Kania był jego głównym odbiorcą i obaj do spółki nabroili zdrowo; niejeden raz, pod okiem żandarmerii i policji politycznej, ułatwiali podróż wysłannikowi zakonspirowanej organizacj i niepodległościowej.