Литмир - Электронная Библиотека

Slavik zakończył swoją relację i półgłosem dodał:

– Zdaje się, że pan kapral zwariował, panie feldfebel…

Ulmbach patrzył na Slavika i na resztę żołnierzy z takim wyrazem twarzy, jakby chciał tę opinię o sobie potwierdzić. Dinstfirender pokiwał głową.

– Ładne historie zaczynają się w tej kompanii… no! Odprowadźcie, Slavik, z kim kaprala do aresztu i zameldujcie panu cugsfirerowi Koperce, żeby go zamknął w oddzielnej celi. I niech mu odbierze owijacze i pasek, bo się gotów obwiesić.

– Panie dinstfirender – wydarł się Ulmbach. – Ja nie zwariowałem, to Kania zwariował.

Kilka dłoni jednocześnie spadło na twarz kaprala i zamknęło mu usta.

– Zwariował na amen, panie feldfebel – powtórzył z cicha Slavik – zdaje się, że się pieni. Gotów jeszcze ataku furii dostać i nie damy sobie z nim rady…

– Odprowadźcie go i powiedzcie Koperce, żeby go owinął kocem i związał sznurem!

– Rozkaz!

Slavik wraz z kilkoma usłużnymi żołnierzami prawie wyniósł opierającego się kaprala z sali.

Sanitariusz kompanijny krzątał się przy Kani, jakby miał do czynienia z konającym.

– Tylko mi, bracie, gębę owiń sumiennie – pouczał go szeptem Kania.

– Nie martw się… będziesz tak wyglądał, jakby cię granat wyrżnął w ucho… ale radziłbym ci jeszcze dać sobie zajodynować. Mogą ci kazać odwinąć bandaże i zobaczą wąziutką szramę… albo może zalapisować…

– Dziękuję, żeby mnie piekło! Smaruj jodyną. Dinstfirender stanął nad siennikiem.

– Oprzytomniał już?

– Już… ale krwi z niego utoczył jak z wieprza – odpowiedział sanitariusz. – Ma przecięty policzek na durch… zęby przez tę szparę widać.

Głowa Kani była podobna do ogromnej białej kuli.

– Jak się czujecie, frajtrze? – zapytał dinstfirender.

– Boli mnie – słabym głosem odpowiedział Kania – szczęście, że mu nóż wyrwali.

Dinstfirender oddał frajtra pod opiekę kilku najbliżej śpiącym koło niego żołnierzom i odszedł do kancelarii, gdzie zaczął pisać szczegółowy raport o zajściu, przy czym spocił się i Haber, który musiał spisywać zeznania naocznych świadków, bez zająknienia potwierdzających w całej rozciągłości relację Slavika.

“Nie ulega wątpliwości – pisał feldfebel, któremu się z tego wszystkiego mąciło w głowie – że wymieniony wyżej kapral dostał pomieszania zmysłów i w ataku furii zranił frajtra nożem.”

Po kolacji obandażowany Kania rżnął w karty przy stole w takim błogostanie, jakby wygrał los na loterii.

– Będzie sobie teraz pan kapral śpiewał “Gott erhalte…” – odezwał się Ivanović – przyda się…

– Ciekawe, co z nim jutro zrobi kapitan – zastanowił się ktoś – czy odeśle go do Pesztu, czy na miejscu odda do szpitala?

– Tutaj potrzymają go ze dwa tygodnie – odrzekł Kania – a dopiero potem wyślą go na oddział psychiatryczny w szpitalu peszteńskim. A tam go wykończą bez bólu. Postawią przed obrazem osła i zapytają: – A może nam powiecie, łaskawy przyjacielu, co ta ilustracja przedstawia. – Wtedy powie, że osła. – Wówczas popatrzy na niego jeden z drugim, pogadają z sobą po cichu i znowu spytają. – Czy nie jesteście w błędzie, dobry człowieku? Może to jest zebra albo wielbłąd? – On znowu odpowie, że to jest osioł. – Poszeptają sobie i jeszcze raz grzecznie zapytają: – Czy możecie z całą stanowczością twierdzić, że to nic innego, tylko osioł? – Będą go tak pytali z dziesięć razy. Wtedy się zniecierpliwi i wyrżnie którego z wysokiej komisji w mordę. Od tej chwili będą w domu: “Zwiększona pobudliwość, brak opanowania odruchów, zmienność nastrojów, nie uzasadnione zmiany w układzie psychicznym z patologicznym wypaczeniem…” – zapomniałem już dokładnie, ale coś w tym guście. Potem odeślą go do pojedynki i będą leczyli hydropatią. Kania przerwał i zapalił papierosa.

– Kiedym po raz pierwszy zwiał z frontu serbskiego, chciałem zadekować się przez kilka miesięcy w jakim szpitalu i zacząłem robić wariata. W Zagrzebiu urządzałem grandy na ulicy i razu pewnego rozebrałem się przed komendą garnizonu w biały dzień i wlazłem do takiego basenu z trytonami. Żandarmom powiedziałem, że chcę się wykąpać. Wzięli mnie od razu do miejscowego szpitala. Następnego dnia odesłali mnie do szpitala w Budapeszcie. Wzięli mnie w kaftanie i całą drogę szczekałem. Tłumaczyłem, że jestem pies meldunkowy “Lux Drugi” i kazałem się nazywać Lux i gwizdać na siebie. Sanitariusze mieli przez całą drogę dużo kłopotu ze mną i rano byli zgrzani jak po łaźni. W szpitalu położyli mnie w izbie przyjęć oddziału psychiatrycznego między innymi przywiezionymi w kaftanach wariatami i sami poszli. Leżeliśmy sobie jak niemowlęta i czekaliśmy na lekarzy, bo to było za wcześnie i nikogo jeszcze nie było. Poszczekiwałem sobie dla wprawy, kiedy mówi do mnie jeden brodaty Dalmatyniec tak: “Zamknij gębę i nie szczekaj! Już tu jest jeden pies meldunkowy i możesz trafić do kryminału. Innym zaszkodzisz, a sam nic z tego nie będziesz miał” Nie wiedziałem, czy to wariat, czy nie, i udawałem, że nie rozumiem, co do mnie mówi. Szczekam sobie dalej. Znowu zaczyna mi tłumaczyć: “Radzę ci jak rodzonemu bratu, bo nic z tego nie będzie, drugi raz już tu jestem i znam stosunki. Dwa psy meldunkowe jednego dnia to za dużo i larwie się cała kombinacja.” Rzeczywiście, słyszę za chwilę skomlenie. Ruszyć się nie mogę, bo jestem związany, więc mówię temu Dalmatyńcowi, że nie jestem pies meldunkowy, tylko owczarek alpejski i dalej szczekani. “Pójdziesz, bracie, do kryminału za symulację, powiada, lepiej będzie, jak będziesz miauczał, bo kota jeszcze tu nie było… prędzej się uda.” Zastanowiłem się nad tym i zacząłem miauczeć. Starałem się naśladować kota w marcu i widać dobrze mi się to udało, bo usłyszałem takie warczenie, jakby prawdziwy pies był w pokoju. Potem zacząłem na odmianę śpiewać, bo to miauczenie denerwowało innych wariatów i wyli. Leżę sobie i wyśpiewuję, kiedy przychodzą sanitariusze i zabierają mnie na górę. Położyli mnie na stole przed komisją, a ja nic. Śpiewam sobie, przyjaciele. “Odesłać go do śpiewaków” – powiada jeden doktor í zabrali mnie.

Mówię wam, koledzy, dopiero tam myślałem, że naprawdę zwariuję. Wsadzili mnie do pojedynki, gdzie nie było drzwi, tylko kraty, i mogłem widzieć swego sąsiada z przeciwka. Pod wieczór powiedziałem sobie, że kwituję z tego interesu, i postanowiłem się stąd wydostać.

W nocy, kiedy sanitariusze poszli spać, zaczęły się rozmowy i wtedy się okazało, że prawdziwych wariatów była może połowa, reszta to same morowe chłopy i z cywila całkiem solidni obywatele. Powiedziałem temu z przeciwka, że żałuję, żem się tu dostał. Sąsiad był melancholik z manią prześladowczą i powiedział mi, że najgorzej będzie, jak będę tłumaczył doktorom, że mi nic nie jest, bo tak mówi każdy wariat, i pogorszę sobie tym sprawę. “Udawaj – powiada – melancholika jak ja, to cię potrzymają dwa miesiące i dostaniesz potem sześciomiesięczny urlop.”

Pytałem go, czy wytrzyma dwa miesiące. Powiedział, że wytrzyma, bo sobie zatyka uszy watą i nic nie słyszy. “Zresztą – powiada – wezmą mnie na salę dla melancholików, a tam będzie cicho.”

Rano wzięli mnie na badania przed komisją. Było ich sześciu chyba. Zdjęli ze mnie kaftan i przywiązali pasami do ściany, żebym nie uciekł. Podchodzi do mnie jeden z doktorów z obrazkiem w ręku.

Zobaczyłem namalowanego osła i ryczę, koledzy, aż szyby w uszach dzwonią. Wiedziałem, jak i co, bom się w nocy nauczył od tego melancholika. Po ośle pokazali koguta, zacząłem piać. Potem postawili mi przed oczami namalowanego nosorożca. Nie wiem, jakie głosy to bydlę wydaje, i namyślałem się, czy mani ryczeć, czy kwiczeć.

“Co to jest?” – pyta prędko ten doktor. “To jest pan oberlejtnant Huber z kadry mego pułku” – powiadam.

Więcej mnie nie badali i zawieźli mnie na wózku do suteren, a tam, koledzy, poznałem, jakie ciężkie życie ma prawdziwy wariat. Zimna wanna – gorąca wanna, zimny prysznic – gorący prysznic, potem kładą cię na ławę i na łeb wkładają taki gumowy worek z lodem. Hu! Leżałem tam związany i owinięty w mokre prześcieradła ze dwie godziny i myślałem, że mnie diabli wezmą przy tej hydropatii. Odechciało mi się marikieracji i sześciomiesięcznego urlopu. Następnego dnia znowu mnie wzięli na badanie przed komisję.

Ten sam doktor podchodzi do mnie z osłem. “Co to jest, przyjacielu?” “Osioł” – powiadam. “Naprawdę osioł?” “Naprawdę osioł” – mówię. “A może się mylicie? Może to nie jest osioł, ale dajmy na to, hipopotam? Rzeczywiście osioł? Rzeczywiście osioł?” “Rzeczywiście osioł” – powiadam. Pogadali z sobą trochę i znowu do mnie: “Czy jesteście pewni, że to nic innego, jak osioł? Może wam się zdaje? Przypatrzcie się jeszcze raz dobrze.” “Nie potrzebuję się przypatrywać, bo od razu wiedziałem, że to jest osioł” – powiadam. Zrobili małą przerwę i myślałem już, że mi dadzą spokój, ale gdzie tam.

Podchodzi do mnie drugi z tym samym obrazkiem. “Więc twierdzicie kategorycznie, że to nic innego, tylko stworzenie nazywane osłem?” “Twierdzę kategorycznie – powiadam – że to jest osioł. W zoologii nazywa się po łacinie asinus i nikt we mnie nie wmówi, że to jest mrówkojad, proszę mi dać spokój.” Tak, jakbym do ściany gadał, przyjaciele. “Czy moglibyście przysiąc, że to jest osioł?” – pyta mnie ten sam. “Mogę – powiadam – jak Boga kocham, to jest osioł!” Odszedł ode mnie i zaczęli gadać. Za chwilę przychodzi inny, siada przede mną, a obrazek jakiś trzyma odwrócony na kolanach. “Jak wynika – powiada – z waszej ewidencji, jesteście z zawodu mechanikiem (miałem wtedy rzeczywiście tak napisane), a mechanicy to ludzie inteligentni.

Możecie ze mną rozmawiać jak równy z równym i całkiem szczerze… Odpowiedzcie mi na to jedno pytanie, ale bez kłamstwa, chodzi o prostą rzecz. Powiedzcie mi, co to jest?” – i odwrócił ten obrazek.

Myślałem, że mnie krew zaleje. Ten sam osioł! Wiecie, żebym nie miał przywiązanych nóg do ściany, tobym z niego zrobił siekaninę. Trzeba wziąć pod uwagę, że to trwa dłuższy czas i człowieka może wytrącić z równowagi, jak go się pytają tysiąc razy o jedno i to samo. Doktor siedzi i obserwuje mnie. “Proszę, panie doktorze, nie robić ze mnie wariata i dać mi spokój – powiadam – bo zacznę krzyczeć.” Popatrzyli na mnie i za chwilę jeden wyciąga obraz z nosorożcem. “Jeżeli powiecie, co to jest, damy wam spokój. Więc?” “To jest nosorożec” – powiadam. “To nie jest nosorożec, tylko pan oberlejtnant z kadry waszego regimentu, nie poznajecie?” – “Proszę mi dać spokój, szanowna komisjo, bo ja zwariuję naprawdę” – powiadam. Wtedy zapytał mnie sam przewodniczący, taki gruby, w okularach: “Czy was głowa nie boli?” “Nie boli, panie sztabsarct.” “A nie latają wam czasami przed oczyma gwiazdy?” “Nie latają mi przed oczyma gwiazdy, panie sztabsarct” – powiadam. “Wobec tego pójdziecie do kryminału za podstępną symulację.”

11
{"b":"90999","o":1}