Bowling słuchał ze średnim zainteresowaniem. Jego Mątwa 16 pływała równie dobrze w wodzie czystej jak brudnej.
– Gra pan może w tenisa, profesorze? – zapytał zmieniając temat.
– Od czasu do czasu… Aktualnie oczekujemy na nowy sprzęt do nurkowania w Papetee, więc mam trochę wolnego.
– Może więc jutro po południu?
– Z ochotą, panie…
– Proszę mówić mi Gary.
– A mnie Roy. Roy Galstorpe.
Naukowiec mówił prawdę, ale tylko w połowie. Znacznie bardziej od skorupiaków interesowały go morskie mięczaki, a zwłaszcza mątwy. Oczywiście na imię miał Roy. Natomiast na nazwisko: Ziegler.
Inauguracyjne spotkanie Gardinera z Levecquem odbyło się w pewnym wynajętym mieszkaniu w Chelsea. Tak przynajmniej poinformował Bonnarda jego angielski przyjaciel Welman, który z pieskiem spędził trzy godziny spacerując opodal ceglastej, wiktoriańskiej kamienicy. Eksperta przyprowadził naturalnie Groner i przedstawił jako własną wtykę w Interpolu. Oczywiście ani słowa nie pisnął o prawdziwej funkcji profesora. Ten, deklarując się jako ukryty zwolennik Zielonych, zaofiarował swe usługi i pomoc we wszystkim, czego Red sobie życzyłby. Sytuacja wyglądała już nie tak beznadziejnie. Czwórka przywódców Zielonych – Tardi, pastor, Maria i Red – z mniejszymi lub większymi oporami zdecydowała się na współdziałanie. Chodziło oczywiście o “kontrolowanie" poczynań Denninghama, przy czym każdy ze spiskowców nadawał temu słowu odmienne znaczenie. Niektórzy zdawali sobie nawet sprawę, że jest to dzielenie skóry na niedźwiedziu. Jedno było jasne – do rozpoczęcia akcji nie należało Burtowi przeszkadzać. Inna sprawa, że obecnie nikt z zainteresowanych nie miał pojęcia, gdzie Amerykanin się znajduje.
Patrząc na rosłego Murzyna i białego kurdupla Lion odnosił wrażenie, że nie jest to dobrana para. Dotychczasowa współpraca dała jednak duże efekty. Bez sumy danych ich działania nie postąpiłyby naprzód o krok. Gardiner, dzięki pamiętnikom a później i zeznaniom Pawłowskiego, o którego pojmaniu doniósł stary współpracownik, kapitan Bongote, mógł sprezentować Levecque'owi dossier akcji w RPA, ten z kolei wyeliminował paru ludzi Amerykanina, a zarazem skierował uwagę służb politycznych na fałszywe tropy zapewniając luksus spokoju Zielonym.
– Możemy z grubsza przewidzieć, jak odbędzie się “operacja kappa" – mówi Gardiner. – Zainteresowania ludzi Ziu-Donga zbyt jednoznacznie skoncentrowały się wokół przylądka Canaveral i ośrodka w Houston. Wszystko wskazuje, że emitor zostanie wysłany w którymś z próbników kosmicznych, a następnie na sygnały z Ziemi uderzać będzie w wyznaczane cele. W każdym razie ja bym tak postąpił.
– Ja bym nie ryzykował wysłania samej aparatury – sprzeciwia się Levecque – cybernetyka może zawieść, a przeprowadzanie akcji połowicznej, nie dokończonej, byłoby stokroć gorsze od nieprzeprowadzenia jej wcale.
– Ale wysłanie ekipy załogowej przekracza możliwości jakiejkolwiek pozamocarstwowej siły. A niemożliwe jest przecież porwanie promu kosmicznego…
– A właściwie dlaczego by nie? – rzuca spode łba Groner. – Fakt, że wszyscy uważają taką perspektywę za nierealną, przemawia raczej na jej korzyść. Poza tym prom California startuje w Niedzielę Wielkanocną, a dzień mobilizacji zapowiedziano na poniedziałek…
– Możliwe – zgadza się Gardiner – załóżmy, że będzie to California. Pozostaje drugi element. Z niedomówień Deninghama i naszych analiz wynika, że w akcji deradioaktywizacji Ziemi oszczędzony zostanie jeden obiekt, jedna baza, której przejęcie umożliwi dyktowanie światu naszych warunków. Pytanie jaki?
– Wszelkie analizy są tu mało przydatne – zauważa profesor – mamy na Ziemi ponad cztery setki baz, podziemnych wyrzutni, lotnisk, bombowców wyposażonych w broń termonuklearną. Do tego należy dorzucić drugie tyle łodzi podwodnych, a ponadto dochodzą magazyny, ruchome wyrzutnie, zakłady produkujące pociski…
– Sądzę, że do oszczędzenia wybrany zostanie punkt szczególny. Dość silny, możliwy jednak do zdobycia, a jednocześnie niełatwy do zniszczenia siłami konwencjonalnymi – wolno zastanawia się Gardiner – jakaś bardzo głęboko wkopana baza.
– Albo łódź podwodna – dorzuca Groner. Levecque uśmiecha się i pyta:
– Jak sobie jednak panowie wyobrażają opanowanie takiego obiektu? Nie, stanowczo zbyt wiele posiadamy niewiadomych. Znacznie prostsze byłoby znalezienie Denninghama i śledzenie jego kontaktów.
– Ale Burt przepadł. Nie reaguje na prośby pastora Lindorfa, który wszędzie pozostawiał dla niego wezwanie. Ostatnia dyspozycja sprzed tygodnia brzmiała – “Prowadzić przygotowania pełną parą i czekać na sygnał". Sądzę, że tragiczny wypadek, który zdarzył się jego kompanowi, Wyłko Georgijewowi – tu wymowne spojrzenie na profesora – jeszcze go uczuli. A właściwie dlaczego Georgijew musiał zginąć?
Levecque oblizuje spierzchnięte usta.
– Potrzebowaliśmy dowodu dla Komórki Antyterrorystycznej, że ślad ekologiczny w sprawie Marindafontein był błędny. Chodziło o rzucenie podejrzeń na Nową Frakcję, a poza tym o pozbawienie Denninghama jednego z najsprawniejszych fachowców. Moim zdaniem trzeba teraz uczynić coś takiego, co wyciągnie go z nory. Może istnieje ktoś, na kim zależy mu szczególnie. Kobieta, przyjaciel, dziecko?
Gardiner uśmiecha się nie tając zadowolenia. Jest zachwycony własną przezornością i przenikliwością.
– Zdaje się, że dysponuję czymś takim – mówi.
– No – ożywiają się mężczyźni. – Zna pan może jego kochankę?
– Nie, córkę.
Czy profesor Levecque odczuwał kiedykolwiek rozterki? Owszem, był zbyt inteligentny by ich nie przeżywać. Nigdy jednak nie przybrały one równej mocy, co obecnie. Taksówka zatrzymała się przy Piccadily. Konus wysiadł, rutynowo rozejrzał się dookoła. Od kilku dni łaskotał go lekki niepokój, lęk zwierzęcia, które czuje, że jest obserwowane. Któż jednak mógł zalecić jego obserwację? Admirał? Admirał nie czynił nic bez porozumienia z “Cytryną", a przecież major pracował ręka w rękę z nim. Owszem o ostatniej akcji nie został poinformowany, ule nie mógł mieć na razie nawet cienia podejrzeń co do lojalności profesora. A może ludzie Gardincra? Bzdura, Murzyn nie mógł mieć na usługach aż tak dobrych inwigilatorów. Złych zauważyłby już w pierwszej chwili. Denningham? Wykluczone, ten nie wiedział nawet o jego istnieniu. A tamci…
Dreszcz przeleciał po profesorskich plecach, gdy pomyślał o ambasadzie mocodawców. Tamci się nic patyczkowali. Ale zawsze mieli przecież z profesora niesłychane korzyści. Tyle że dotąd nie zatajał przed nimi niczego ważnego. Dopiero teraz…
Życie Levecque'a podporządkowane było jego niesłychanej ambicji. Piął się w górę z zaciętością właściwą wszelkim kurduplom znanym z historii, jak: Napoleon, Hitler czy Stalin… Levecque ze swym umysłem, błyskotliwością, rodzinnymi koneksjami, mógł mieć wszystko. Chciał więcej. Więcej niż profesura w wieku trzydziestu czterech lat, niż zameczek nad Loarą, rezydencja w Hiszpanii, czy domek myśliwski w Kenii.
Poza tym – lubił grać. W życiu, i w karty. To karciane długi i późniejszy szantaż wpędziły go w ręce tamtych. A potem poszło. W kraju awansował – został wykładowcą na wydziale cybernetyki społecznej, ekspertem rządowym, wreszcie asem komórki… Cały czas równocześnie służąc przeciwnikowi. Ba, w swej perfekcji posunął się do tego, że ujawnił przed Admirałem fakt kontaktów z wrogiem i dostarczał im spreparowanych danych.
Oczywiście nic od razu podjął decyzję emancypacji. Początkowo tylko, tak jak obiecał Groncrowi, zataił informacje o swych odkryciach. W miarę upływu dni coraz częściej przychodziło mu do głowy, że powodzenie planu Denninghama dałoby mu szansę wyzwoleniu. W nowym świecie, w którym nie byłoby ani Tych ani Tamtych, jego miejsce mogłoby być całkiem inne. Instynkt gracza nakazywał mu spróbować. W triumwiracie z Gardinerem i Gronerem widzialdla siebie rolę może nie Cezara, Cezar to Gardiner, zginie pierwszy podczas idów tyle że kwietniowych, lecz Oktawiana.
A jeśli się nie uda? Cóż, zawczasu podjął pewne zabezpieczenia. A dlaczego miałoby się nie udać? Przy Soho Square czekał samochód radcy ambasady, z szoferem, którego wystające kości policzkowe zdradzały dalekoazjatyckie pochodzenie. Znów trzeba będzie trochę nakłamać – pomyślał profesor – rozejrzał się, ale poza staruszkiem z pieskiem nie dojrzał w pobliżu nikogo, wsiadł więc do limuzyny.
Groner ucieszył się słysząc, że akcja rusza. Miał dosyć bezczynności. Uważał, że zarówno Gardiner jak i Levecque, zbyt patyczkują się z Denninghamem. Był zdania, że należy załatwić Amerykanina jeszcze przed akcją, bo po niej może być różnie. Również konspiracji miał po dziurki w nosie. Zadekowany w Chelsea, odcięty od wieców, akcji czy nocnych popijaw z kumplami, czuł się skacowany bez używania alkoholu. Kobitki? Miał ich dosyć – nieletnia Diana, która oddawała mu się nie przestając żuć gumy lub oglądać komiksów, dawno przestała go rajcować i najchętniej odesłałby ją tam, skąd ją wyjął, to znaczy do college'u dla dobrze urodzonych w Ystad. Maggi? Perfekcyjna maszynka do kochania, dostarczona mu przez Levecque'a jeszcze w Niemczech, nie posiadała duszy. Owszem, lubiła się bawić, wykazywała dużo inwencji, ale czuło się w tym wszystkim techniczny profesjonalizm, nie pierwotną pasję, jedyne co Lion lubił naprawdę. Zresztą Maggi w ogóle emocjonalnie przypominała kawał ceraty. Łatwość, z jaką wydała obu swych kochanków, Wyłka i Carla w łapy trzeciego – Levecque'a, mogła dziwić nawet u osoby superegoistycznej, cwanej i tak pazernej na pieniądze jak ona. Groner zastanawiał się, czy choć przez chwilę odczuwała wyrzuty sumienia? Ale słowo sumienie zupełnie nie pasowało do tej inteligentnej laleczki.
Lion oczywiście sumienie miał. Jedynie troszkę elastyczne. Potrafił być czuły, a nawet czułostkowy, płakał, kiedy prowadzony przez niego wóz potrącił psa. Nie jadał mięsa. Ale w stosunku do ludzi nie odczuwał takich oporów. Lubił zabijać swych wrogów i wrogów sprawy. Bo, i to najciekawsze, wierzył w sprawę “Zieloni". Owszem, udzielał informacji policji, był prowokatorem, ale w głębi duszy, szkodząc często sprawie, uważał, że sprawa i tak zwycięży. Syndrom Gronera nie jest zresztą czymś nadzwyczajnym. Funkcjonariusze marionetkowego rządu subsydiowani przez obce mocarstwo, też właściwie wierzą, że jak najlepiej służą ojczyźnie.