Литмир - Электронная Библиотека

Piętnasta pięćdziesiąt. Zgodnie ze wskazówkami szefa łączności, który nie miał ochoty umierać jako kamikadze na “pasie śmierci", Bob odpowiednim włazem wdarł się do podziemi budynku. Tym razem południowo-afrykański oficer nie kłamał. Sam kabel głównego zasilania był wprawdzie niedostępny, ale istniała wąska studzienka prowadząca w jego bezpośrednie pobliże.

Marindafontein posiada trzy rodzaje zasilania. Większość energii pochodzi ze znajdujących się na dachu baterii słonecznych oraz wiatraków. Baterie jednak przysłaniane są przy silnym wietrze automatycznymi pokrywami, ponieważ kurz i pył są ich głównym wrogiem. Również wiatraki, w momencie gdy wicher przekracza ósemkę w skali Beauforta, zostają unieruchamiane i składane. Wówczas zasilanie obiektów pochodzi z zasobów rozdzielni w Manganore, a energia przepływa specjalnym kablem podziemnym.

Oczywiście w przypadku awarii kabla, następuje automatyczne przełączenie na system akumulatorowy, a po paru minutach włączają się mazutowe agregaty prądotwórcze. Oficer nie orientował się, czy agregaty te dostarczają również energię zabezpieczeniom dachu, ale Denningham miał nadzieję i z tym sobie poradzić.

Oczekując na powrót Boba, Lenni Wilde zwrócił się do Barbary:

– W jaki sposób w ciągu pięciu minut przekonałeś tego bydlaka, żeby nam pomagał?

– Dałam mu dupy – odpowiedziała uprzejmie panna Gray. Tymczasem Robert nie traci czasu, ciska wiązkę odbezpieczonych granatów w głąb studzienki i zatrzaskuje drzwiczki przytulając się jednocześnie do muru.

Detonacja. W mgnieniu oka wszystko pogrąża się w mroku. Celny rzut! Bob, świecąc latarką, wycofuje się i gna na platformę obrony przeciwlotniczej, gdzie Denningham przystawił drabinkę. Już są na betonowym dachu posypanym grubą warstwą piasku. Lenni Wilde ciska przed siebie kilka granatów, niech wytyczają ścieżkę.

Min nie było. Natomiast rozlokowane wszędzie automiotacze trwają głuche i ślepe.

W zagłębieniu platformy lotniskowej ruch. Ktoś z nadzoru zorientował się wreszcie w sytuacji. Serie z automatu Lenniego kładą trupem paru śmiałków, reszty dopełniają rzucone granaty. A krawędź dziedzińca jest już o parę metrów…

Clark Lester, dowódca nadzoru, stracił głowę tylko na moment. Gdy wszystko zgasło, śledził właśnie na monitorze igraszki kąpielowe Landleya. Oczywiście mury były zbyt grube, aby mógł usłyszeć łoskot detonacji. Toteż zdezorientowany wypadł na korytarz, zderzając się tam ze swoim zastępcą. Na żelaznych schodach słyszał tupot biegnących żołnierzy.

– Spokój! -huknął. – Zaraz włączą się agregaty. Bez paniki! Wszyscy na swoje miejsca!

– Cholerna burza, musiała przerwać linie… – odezwał się zastępca.

– Wykluczone, kabel jest podziemny i idzie wprost z rozdzielni. Uruchomcie radiostację awaryjną. Trzeba zawiadomić Kapsztad!

Gdzieś z góry dochodzą stłumione odgłosy wybuchów… Coś dzieje się na dachu.

– Weź paru ludzi, Mark! Niewykluczone, że doczekaliśmy się ataku.

– Radiostacja jest już włączona. Mam Kapsztad! – woła z mrocznej kabiny łącznościowiec. – Przełączają nas bezpośrednio na dowództwo.

Szesnasta zero dwa. Od półtorej godziny samolot sił specjalnych znajduje się w powietrzu. Do celu jest nadal jeszcze daleko. Wiadomość z Drugiego Kręgu spada na nich jak grom.

– Proszę powtórzyć! – woła Pułkownik. – Mów wolniej, Lester! Są na dachu? Jak to, a systemy ostrzegawcze… Rozumiem! Spróbujcie ich zatrzymać. Meldujcie co pięć minut.

Maarens nie spuszcza oczu z twarzy szefa, która wydaje się dwakroć szczuplejsza niż zwykle. Cóż, doszło do sytuacji, której obawiał się najbardziej.

– Łączcie mnie z Ministerstwem i Dowództwem Sił Powietrznych Okręgu Północno-Zachodniego – komenderuje Pułkownik. – Nie, odwrotnie, najpierw z dowództwem.

– Co im powiemy? – pyta kapitan.

– Jak najmniej: atak na zakład doświadczalny, to wystarczy.

– Aby ściągnąć ograniczone siły, możliwe -ale nie wystarczy, aby skontrolować całą przestrzeń powietrzną. Do tego trzeba alarmu pierwszego stopnia.

– To w ostateczności. Nikt niepowołany nie może zetknąć się ani z terrorystami, ani z pensjonariuszami Marindafontein… Co tam?

– Przeklęci biurokraci – syczy facet od łączności, żądają zgody Generalnego Dowództwa… Halldericks wyszedł na obiad. Minister jest w parlamencie.

– A nasza pozycja?

– Będziemy tam za pół godziny – obiecuje pilot. – A ta mała maszyna może stawić czoło całej eskadrze. Cztery rakiety plus szesnaście antyrakietek, dwa sprzężone karabiny maszynowe, opancerzony kadłub, maksymalne przyspieszenie… Czy to nie wystarczy?

– To cieszy, ale wszystko za późno – wzdycha Pułkownik. Została nam jedna szansa. Livingstone! Co robi ten cholerny Livingstone?

– Wywołuję go co dwie minuty – odzywa się łącznościowiec – ciągle milczy, może już został zlikwidowany…

Nagi jak go Pan Bóg stworzył, Landley wypadł z salonu kąpielowego. Na korytarzu było jaśniej, z sąsiednich pomieszczeń wpadło trochę światła przez zakurzone okna. Gdzieś z góry słychać było jakieś wybuchy. Szpieg owinął się ręcznikiem. Wpółogłuszony biegł, usiłując zrozumieć co się stało? Sprawa dlaczego go oszczędzono, pozostawała teraz drugorzędna. Pomyślał o zapasowej broni, znajdowała się w pokoju, za daleko!

W salonach tymczasem trwał pełny harmider, część mózgowców słysząc detonacje ukryła się za sprzętami, dziewczyny z piskiem umykały w głąb lóż. Silvestri i Ziegler zniknęli. Naraz coś zatrzepotało po przeciwległej stronie arkad. Drabinka sznurowa! Czyli szturm. Może porwanie…

I wtedy Landleyowi przypomniał się trzydziesty drugi punkt instrukcji, punkt, którego miał nadzieję nigdy nie zastosować… Ponieważ windy nie działały, dopadł schodów przeciwpożarowych.

Światła w korytarzach poczęły się powoli rozjarzać, najwidoczniej ruszyły agregaty. Jeszcze trochę mocy, a wznowi działalność system komputerowy. Ruszą na dachu miotacze. Wróg będzie miał odcięty odwrót. W najgorszym wypadku wystarczy uruchomić klucz zaminowania zewnętrznego kręgu. Wysadzi się cały obwód, łącznie z agresorami. Powtarzając w pamięci symbole kodów, Landley dopadł do laboratoryjnego korytarza. Wystarczy pierwsze lepsze stanowisko.

Lee Grant, Chińczyk, którego imię i nazwisko stanowiło amerykański przykład symbiozy północy z południem, nie opuścił laboratorium, gdy zgasło światło. Czuwał, aby w momencie włączenia obwodów skorzystać ze wszystkich patentów Silvestriego. Zaaferowany, dopiero w ostatniej chwili usłyszał za sobą szelest. Odwrócił się. Dłoń Landleya chybiła i osunęła się po barku. Lee Grant chciał zasłonić się, ale drugi cios rzucił go na ziemię. Chemik dopadł aparatury. Włączył “enter"…

Jakże zabawnie wyglądał wirydarz z wysokości dwudziestu metrów. Denningham rozwinął drabinkę. Barbara, Lenni i chudy albinos, prażyli profilaktycznie w nieckę lądowiska. Nikt jednak nie wychylał stamtąd nosa. Bob jak małpa opuścił się kilkanaście metrów i przymocował drabinkę do balustrady czwartego piętra.

– Są, są! – krzyknął zasapany!

Rzeczywiście, wśród poszarzałej od pyłu zieleni, dostrzegł pędzące dwie sylwetki. Drobną i przysadzistą.

– Wspinajcie się! – zakomenderował.

Chwilę wcześniej na balustradzie wylądował sam Denningham.

– Tylko wy dwaj? – zapytał nadbiegającego Zieglera.

– To jest Viren – wykrztusił młody profesor – on jest najważniejszy! On i jego dyski.

– A inni?

– Silvestri wrócił po Tamarę i swego asystenta.

– Szefie – pospieszcie się, miotacze zaiskrzyły – wrzeszczy z góry Lenni.

– Nie masz granatów?

– Miotaczy jest więcej!

– Czekajcie na mnie pięć minut – decyduje Burt. Jeśli nie wrócę, ewakuujcie się.

– Śmiało do góry, doktorku – zachęca pobladłego grubasa Bob. Denningham tymczasem biegnie w głąb arkad, ku schodom. Modli się, żeby nie pomylić szczegółów planu obiektu narysowanego przez Hindusa.

Landleyowi drżą ręce, gdy wystukuje szyfry. Zdejmuje blokady. Ślepy nadzór zaraz zacznie widzieć, co się dzieje. Mimo braku bezpośredniej łączności, Kapsztad via drugi krąg, zorientuje się w sytuacji.

– CZY ABY NIE ZA DUŻO PAN CHCE, DOKTORZE LANDLEY… – rozjarza się nagle ekran. – PRÓŻNY WYSIŁEK, KAŻDY PAŃSKI RUCH KONTROLUJE ANTYRUCHEM…

Silvestri. Przeklęty makaroniarz! Gdzieś w gmachu zasiadł przy podobnym pulpicie. Livingstone rozgląda się i zaraz zauważa leżący śrubokręt, chwyta go i przytyka do gardła omdlałego Chińczyka.

– WIESZ TERAZ CO ROBIĘ, SILVESTRI? MAM W RĘKU TWEGO POMAGIERA… PRZYJDŹ TU SAM… – rzuca do mikrofonu, przełączywszy aparaturę na dyspozycje słowne…

– Zostaw go! – Na progu laboratorium pojawia się Tamara, nadal odziana jedynie w purpurowy płaszcz kurtyzany. Nie wygląda jednak już jak demon seksu, lecz raczej anioł śmierci. W jej ręku lśni niewielki sztylecik…

Landley wybucha śmiechem, cofa się w głąb laboratorium i chwyta słój ze żrącym odczynnikiem.

– Zaraz poprawimy ci urodę, siostro – woła unosząc go nad głową.

I wtedy sytuacja rozwija się jak w złym śnie, ożywają nieruchome macki podajników, automatyczne szczypce, węże laboratoryjne. Ramię wysięgnika chwyta doktora w pasie, gumowe węże krępują ręce. Jak na animowanym filmie rusza przeciw zdrajcy cała aparatura laboratoryjna. Zaprogramowana pułapka? Być może Landley z pustymi rękami umknąłby maszynom, które uruchomił gdzieś z oddali Silvestri. Ciężki słój ponad głową, chwila zawahania, przesądziły. Jeszcze moment, a spętany jak mitologiczny Iksjon, nieruchomieje. Ciska obelgi. Do pomieszczenia tymczasem wpada Silvestri. Klęka przy Lee Grancie.

– Żyje – informuje Tamara. Wspólnie podnoszą młodego Chińczyka.

Cybernetyk odwraca głowę do Livingstone'a.

– Jak długo utrzymasz słój, będziesz żyć, upuścisz – a to jest ciężkie szkło – poznasz przed śmiercią smak piekła. Tam czekają na ciebie z utęsknieniem…

Z piersi chemika wyrywa się ryk nienawiści.

Silvestri i Tamara zrobili stołeczek z rąk i usadziwszy na nim bezwładnego chłopaka biegną w głąb korytarza. Do schodów. Nie ufają windom. Pierwsze piętro, drugie…

27
{"b":"89320","o":1}