Литмир - Электронная Библиотека

– Jak można się dostać do drugiego kręgu?

– W ogóle nie można!

– Popracuję nad nim, szefie – zaofiarował się Lenni, szturchając lufą oficera.

– Niech pan uspokoi tę pokrakę – wybuchnął nieoczekiwanie dowódca. – Jedyne, co możecie zrobić, to złożyć broń. Nie macie żadnych szans! Drugi krąg wie już o waszym ataku, za chwilę zjawią się tu nasi spadochroniarze…

– Skąd ta pewność?

– Kamery – wzruszył ramionami major – cały czas jesteśmy na podglądzie drugiego kręgu. Myśleliście, że nadzoruje on tylko pierwszy? I to błąd. Jesteście jak na widelcu. Nawet gdyby tam wszyscy spali, komputer sam zanalizuje dane i przekaże je do Centrali.

Wilde zrobił głupią minę i odstąpił krok.

– Blefujesz? – rzucił Denningham.

– Poczekajcie kilka minut!

– Tak, to musi być blef – nieoczekiwanie wtrąciła się Barbara. Przecież jeśli obserwacja nadzoru funkcjonowała cały czas należycie, widziano by już moją akcję i na pewno ostrzeżono by resztę, zanim wy wkroczylibyście na teren…

– Co pan na to, majorze? – syknął Lenni.

A zatem zostało tylko trzech kandydatów. Rosły emocje.

– Czy koledzy pragną przerwy, czy głosujemy dalej? – zapytał przewodniczący. Burza impulsów przeleciała przez ekran, przekształcając się w cyfry: pięćdziesiąt dwa głosy przeciw przerwie, dwa za.

– Ciekawe – pomyślał Ziegler – kto ma powody, aby proponować przerwanie rozgrywki w tak emocjonującym momencie? – Spojrzał na Silvestriego. A potem podążył za jego wzrokiem. Daleko w głębi znajdowały się zamknięte, oszklone mleczną taflą drzwi. Za nimi rysował się jakiś cień. Nagle do szyby przywarła dłoń z dwoma rozchylonymi palcami. Potem zniknęła. Cybernetyk wziął głębszy oddech…

Suma głosów do podziału urosła do czterystu trzydziestu dwóch. Lamais odpadał jako ostatni na liście.

– Czwarta tura, drodzy panowie – rozległ się głos Paka. – Van Buren – osiemdziesiąt cztery, Landley – siedemdziesiąt jeden, Kornacki – sześćdziesiąt jeden.

Przez twarz Polaka przeleciał grymas rozczarowania. Van Buren ani drgnął. Landley odłożył fajkę i z lekkim osłupieniem wpatrywał się w ekran.

– Głosujemy po raz ostatni – w głosie Tajwańczyka zabrzmiało znużenie. – Van Buren – sto dwa, Landley sto sześćdziesiąt osiem.

– Chwała zwycięzcy – wypowiedział sakramentalną formułę Pak. Rozległy się wiwaty, wbiegły roznegliżowane toplesski. Tłum rzucił się gratulować elektowi.

– Zasłużyłeś sobie na to, chłopie! – powiedział całując go z dubeltówki Silvestri.

Van Buren siedział sztywno jak grubo ciosana rzeźba, dopiero po dłuższej chwili podniósł się i potrząsnął rękę zwycięzcy. Zrobił to i Kornacki, którego rumiana zazwyczaj twarz była teraz lekko sinawa. Nie krył swej dezaprobaty Pak Dang, o którym mówiono, że w ogóle nie przepada za nowymi ludźmi we władzach. On, Van Buren, Owsiejenko, Harrison i Cruff prawie nieprzerwanie utrzymywali się na szczycie.

A Livingstone? Targały nim sprzeczne uczucia. Niczego nie rozumiał, poza jednym: wybory ktoś sfingował, ktoś, komu zależało na takim, a nie innym wyniku.

Właśnie teraz, gdy ogłoszono stan czujności. A zatem głosowanie zostało sfałszowane. Albo nie. Wystarczyło, żeby w spisku znajdowali się kontrkandydaci. Chyba że komputer…?

I tu nagle w mózgu szpiega otworzyła się jakaś przesłona. Komputer. Jakże nie mógł tego wcześniej zauważyć. Jeśli ktoś potrafił przejąć kontrolę nad komputerami, mógł zatem dysponować wszystkimi danymi wychodzącymi z Ogrodu. Technika spiskowców stawała się jasna. Zadygotał; podczas swej ostatniej odprawy, ze względu na pośpiech, nie krył się przed nadzorem, jeśli więc przepuszczający dane komputer był na usługach spisku, konspiratorzy znali treść rozmowy… Wiedzieli, kto jest zdrajcą.

Tu wzrok Livingstone'a, zatoczywszy szeroki łuk po sali, zderzył się ze wzrokiem Silvestriego. Było to całkiem inne spojrzenie.

Teraz należało ostrzec Centralę. Trzeba tylko niepostrzeżenie wsunąć rękę do kieszeni spodni, wystukać…

Tymczasem ogólna radość osiągnęła apogeum, tłum co bardziej dziarskich naukowców porwał elekta na ramiona i wśród wiwatów, strzałów szampana i chichoczących dziewcząt niósł go przez amfiladowe pomieszczenie, rosnąc jak lawina w ogromną kaskadę ciał, aby wreszcie z monstrualnym pluskiem stoczyć się do basenu w palmiarni…

– A jeśli nasze obawy są płonne? – filozofował Maarens, podczas gdy samolot zmagał się z wichurą. – Przecież nawet trudno sobie wyobrazić próbę przedostania się do Ośrodka.

– Choćby istniała jedyna szansa na tysiąc, nie wolno nam jej zlekceważyć. Jakie mamy sygnały z Ośrodka? – pyta szef.

Inspektor łączności oderwała się od słuchawek.

– Pełny spokój. Wybory się skończyły. Wybrali do Rady Landleya.

– To durnie! – wyrwało się Maarensowi. Chudą twarz szefa targnął tik dezaprobaty.

– Coraz mniej mi się to podoba. W stanie gotowości ograniczono mu komunikację z nami. A jakie są wieści z nadzoru?

– Kibicowali wyborom.

– Aż trzeciego kręgu?

– Najzupełniejszy spokój.

Mimo wszystko Pułkownik nie wyglądał na odprężonego. Mruczał obelżywe epitety pod adresem dowództwa okręgu północnozachodniego, które sceptycznie odnosiło się do możliwości ogłoszenia stanu gotowości, tym bardziej podczas tak silnej zawieruchy. Z pogranicza Mozambiku dotarł też meldunek o jakiejś sanitarce nisko lecącej nad ziemią w stronę Maputo. Wszystko wskazywało na to, że tym razem popełniona została omyłka.

Silvestri usiadł przy ekranie. Jego asystent, żółtoskóry Lee Grant, spisał się rewelacyjnie łapiąc pierwszy sygnał komputera donoszący, że nadzór niepokoi się czymś, co dzieje się na zewnątrz Ośrodka. Zafundował więc kontrolerom powtórkę z materiałów trzeciego kręgu z dnia poprzedniego. Chyba się nie połapali. Za to konspiratorzy wiedzieli jedno: w zewnętrznej strefie Ośrodka również coś się działo. Oczywiście im dłużej nadzór się nie zorientuje, tym większe będą szansę spiskowców. Cybernetyk błogosławił nieostrożność Landleya. Jego autozdemaskowanie było prawdziwym prezentem dla sprzysiężenia. Przynajmniej jedno niebezpieczeństwo mniej. Tamara otrzymała polecenie – pilnować Brytyjczyka, nie pozwolić mu nadać ostrzeżenia, w najgorszym wypadku – zlikwidować. Chodziło teraz o jedno, w wypadku niepowodzenia stracić jak najmniej ludzi. Silvestri nie miał złudzeń co do swych losów, ale reszta…

Gdyby jeszcze zgłębił więcej tajników komputera, gdyby karmiąc nadzór mirażami mógł sam zobaczyć, co naprawdę dzieje się na zewnątrz. Ale to przekraczało możliwości nawet geniusza cybernetyki.

Szef łączności zewnętrznego kręgu ocucony przez Barbarę okazał się rozmowniejszy od swego dowódcy. Spytany o grubość murów i możliwość przebicia się do wnętrza, zadał zaskakujące pytanie:

– A po co się przebijać? Denningham zrozumiał go w lot.

– Czyżby chciał pan powiedzieć, że drugi krąg można wyminąć?

– Tak przypuszczam. Oglądałem kiedyś cały obiekt z lotu ptaka. Poza małym lądowiskiem dla helikopterów cały dach nad środkowym kręgiem przykrywa żelbetowa płyta, tworząc prawie hermetyczny bunkier…

– Szefie, ze stanowiska obrony przeciwlotniczej jest do tej płyty zaledwie parę metrów – wtrącił Lenni. – Możemy wejść na dach, a stamtąd…

– Jeśli nie jest zaminowany, pod napięciem, czy ubezpieczony na inne sposoby – zauważyła Barbara.

– Nie jest! – szybko stwierdził łącznościowiec.

– Znakomicie – ucieszył się Denningham. – W takim razie pójdzie pan pierwszy.

Landley wynurzył się na powierzchnię basenu. Prychał przy tym jak wieloryb, co potęgowało tylko wesołość tłumu.

– Szampanem w niego! – zawołał Kornacki. Strzeliło kilkanaście korków i pienisty płyn chlusnął na elekta i piszczące wokół niego dziewczęta. – Chwała zwycięzcy!

Livingstone półprzytomnie rozejrzał się dookoła. A jednak to nie był żaden zamach. Może się nie domyślają? Poszukał wzrokiem Silvestriego. Nie mógł wypatrzyć go w tłumie. Zaraz, może tam z tyłu… Ale już cztery panienki, każda w odmiennym odcieniu, niczym z plakatu reklamującego solidarność międzynarodową, otoczyły ciasno zmokłego jak kura laureata.

– Elekt ma darmo, elekt ma darmo! – wołała śnieżnolica Tamara rozrywając zamek błyskawiczny jego spodni. Obnażona młodziutka Tajlandka przygarnęła siwą głowę do na wpół-dziecięcych piersi. Języczek hebanowej Nilotki jak wytrych wśliznął się w jego ucho. Metyska zamarła w wyczekującej kuszącej pozie, wydając okrzyki niczym spłoszona dziewica w filmach z lat trzydziestych:

– Och, Mister Landley, ach Mister Landley!…

I co mógł zrobić starzejący się, zakompleksiony filister, skazany w Cambridge jedynie na chude, pachnące Encyklopedią Britannica bibliotekarki? Nawet w Ogrodzie żył dość ascetycznie, więcej świńtuszył w rozmowach niż de facto, wrodzone skąpstwo kazało mu bowiem ciułać “rozkosze" i wydawać minimalnie, raz na dwa tygodnie, na jakieś pośledniejsze ciało. Takich, jak te cztery, nie zafundował sobie nigdy. A czyż może być co przyjemniejszego dla skąpca, niż otrzymanie przedmiotu długotrwałego pożądania za darmo? Cóż więc dziwnego, że na parę minut zapomniał o dręczących go lękach, nadajniku, komputerze, Silvestrim…

Zresztą nie miał szans, by o tym pamiętać. Otoczony egzotycznymi zapachami, pocierany, łaskotany, gryziony, wciągany, przyjmowany i oddawany niczym pałeczka sztafety, wspinał się na sam szczyt rozkoszy. Tym perwersyjniejszej, że na oczach tłumu.

– Nie wstydzę się, niech to szlag! Nie wstydzę się – grzmiała mu w duszy pieśń tryumfu – a oni niech mi zazdroszczą!

Czy zazdrościli? Trudno rzec. Kornacki chlustał szampanem. Inni, na czele z Zieglerem, klaskali rytmicznie. I już-już miał odpalić niczym rakieta na Przylądku Kennedy'ego, gdy zgasło światło. Mrok uderzył młotem zaskoczenia. Po sekundzie zabłysły małe światełka awaryjne… Po drugiej – Livingstone wrócił do rzeczywistości. Sam…

Towarzystwo rozbiegło się. Landley usiłował wstać. Dopiero teraz zorientował się, że jest nagi. Zniknęło jego ubranie z nadajnikiem, a także okulary, w których znajdował się odbiornik…

26
{"b":"89320","o":1}