– Dobrze idzie – rzekł prawie wesoło.
Za garażami, magazynami, a także kostnicą, rozpościerał się teren niewielkiego lotniska. I tu trwał spory ruch. Z nieodległych terenów starć przywożono kolejnych rannych. Transport do szpitala odbywał się sprawnie, choć pojawiały się, wraz ze znużeniem, pierwsze oznaki bałaganu.
Z perspektywy czasu zastanawiam się, jak drogo kosztowała nasza akcja, poczynając od wynajęcia farmy, po przekupienie kilkunastu ludzi. Denningham wydał chyba ciężkie tysiące.
O dziewiątej pięćdziesiąt pięć na niebie pojawił się niewielki samolot sanitarny. Widocznie nie był uprzednio awizowany, ponieważ pośpiesznie uprzątano pas. Awionetka wylądowała dość sprawnie, choć nie była w najlepszym stanie, a na jej kadłubie widniały ślady kuł. Z podziemnego chodnika z piskiem wyjechał akumulatorowy wózek do transportu rannych. Z kadłuba samolotu dwóch ludzi, lekarz i pilot, wynosili obwinięte, nasiąkłymi krwią bandażami, ciało. Do samolotu podbiegł ktoś ze straży i wywiązała się krótka dyskusja. Lekarz gestykulował niecierpliwie. Być może informował dlaczego wylądował właśnie na tym lotnisku. Ponieważ miałem już na sobie strój pielęgniarza, zbliżyłem się do zbiegowiska.
– Ranny musi być natychmiast operowany, to senator Tuscley – wymachiwał rękami lekarz. Jego sylwetka wydawała mi się znajoma. Oczywiście – Lenni Wilde.
Tymczasem krwawy ochłap przeniesiono na wózek. Podszedłem tam i ja.
– Świetnie, że jesteście – zawołał do mnie lekarz przybyły ze szpitala. – Musimy się śpieszyć, ogromny upływ krwi.
Wilde pragnął pośpieszyć za nami, ale dość stanowczo powstrzymał go jakiś podoficer z ochrony.
– Musimy jeszcze wyjaśnić parę szczegółów. Proszę pana i pilota do siebie.
Poszukałem wzrokiem Boba, zniknął już gdzieś pośród wozów strażackich i rezerwowych sanitarek.
Zjechaliśmy w tunel, aby po paru minutach znaleźć się pod szybem dźwigu transportowego, wprost do antyszambrów sali operacyjnej.
Lekarz dyżurny, w którym rozpoznałem albinosa z wczorajszej narady, zeskoczył z wózka i dopadł telefonu.
– Siostro Suzy, jesteśmy na dole – rzucił krótko.
Dokładnie w tym samym czasie młoda pielęgniarka pawilonu wydzielonego podniosła alarm. Z pacjentem Davidem Dassem było niedobrze. Zanikało tętno, z ust wypłynął strumyczek krwi.
Maarens zajęty konwersacją z Barbarą, zareagował błyskawicznie, zanim jednak pokonał kilkaset metrów dzielących niewielką kantynę od pokoju numer sześć, Davida zdążył już odwiedzić dyżurny lekarz.
– Perforatio… mamrotał uczenie. – Konieczna jest natychmiastowa operacja.
– To operujcie, do cholery!
– Zanim pokonamy wszystkie formalności i dotrzemy na salę, a potem odstoimy w kolejce na operację…
– Jedźcie już – krzyknął Maarens podbiegając do telefonu. – Nie będziecie mieli żadnych kłopotów – tu zwrócił się do ponurego draba czatującego na korytarzu. – Wilkes, nie odstępujcie ich ani na krok!
– Pójdę z nimi – zaofiarowała się Barbara.
W trakcie drogi łącznikiem zgubiła się zarówno pielęgniarka, która podniosła alarm jak i lekarz dyżurny. Oboje otrzymali dość dużo, aby wykonać swoje zadanie bez zarzutu. Później, stojąc przed sądem, tłumaczyć się będą niedokładnością aparatury pomiarowej, symulacją oraz tym, że ktoś podrzucił pacjentowi Dassowi pęcherzyk z krwią, który ten rozgryzł. Wyprzedzając fakty dodam, że oboje zostali uniewinnieni.
Tymczasem rzekomo umierający Hindus oraz Barbara i Wilkes znaleźli się przy windzie. Sala operacyjna numer trzy znajdowała się kondygnację wyżej. Dźwig idący z dołu zatrzymał się. Ujrzawszy Barbarę i nieruchomą postać na łóżku, ucieszyłem się. Przestrzeń wewnątrz wypełniało już jedno posłanie na kółkach, z pacjentem, który przybył samolotem; kiedy wtoczono tam Dassa, nie można było praktycznie wcisnąć palca.
– Pobiegniemy schodami – zawołała Barbara. Wilkes łypnął na nas podejrzliwie, ale widząc wciśnięty przycisk na górę, posłuchał.
Musieliśmy bardzo się śpieszyć, przerzucić rannych z łóżka na łóżko, zarzucić na Davida pokrwawione prześcieradło rannego. Jego z kolei trzeba było przykryć po czubek głowy czystym płótnem Hindusa. Zdążyliśmy.
Barbara i Wilkes już czekali. Oczekiwał również chirurg i parę pielęgniarek. Modliłem się, aby za prędko nie odkryli prześcieradła. Ale nie, Wilkes sam energicznie szarpnął wózek z prawej.
Potem poszło szybko. Wilkesa zatrzymano przed salą operacyjną. W tym czasie Barbara umknęła ku schodom, zderzając się nieomal z Maarensem, który gonił, aby dopilnować zabiegu osobiście.
Nad drzwiami sali numer trzy zapalił się napis: “Operacja, nie przeszkadzać", toteż Maarens usiadł z Wilkesem pod drzwiami, wysłał też kogoś, aby pilnował drugiego wyjścia i wielce niespokojny oczekiwał na wynik operacji.
W tym czasie ja, blady doktor i David zjechaliśmy na najniższy poziom, po chwili dołączyła Barbara. Faktycznie, Dass nie mógł mówić ze względu na uszkodzenie krtani, ale poza tym był przytomny. Pomógł nawet przy zamianie miejsc. Posuwaliśmy się tunelem, w którym strzałki wskazywały drogę do kostnicy.
O kilkaset metrów dalej Lenni Wilde i wynajęty pilot wili się pod naporem pytań dociekliwych facetów z ochrony lotniska.
Gdzie senator został ranny?
Dlaczego nie powiadomiono szpitala telefonicznie? W Pretorii nic nie wiedziano o incydencie. Rodzina twierdziła, że senator Tuscley udał s ii; poprzedniego dnia na tereny walk i stracono z mm wszelki) łączność… Dnnningham zaproponował trick z senatorem, słuchając porannych wiadomości o jego zaginięciu.
– Kto jest ten drugi? – dopytywał się jeden z indagujących, mając na myśli bezwładne ciało leżące w kącie samolotu.
– Szofer senatora nie żyje – powiedział Lenni Wilde. Potem od niechcenia rzucił okiem na zegar, była dziesiąta dwadzieścia. Prawie jednocześnie zadzwonił telefon.
– To z kostnicy – poinformował porucznik przesłuchiwacz. – Pytają czy zabrać tego szofera?
– Nie ma przeciwwskazań – zauważył Lenni.
– Zabierajcie!
Wilde podszedł do okna. Mógł obserwować jak rozsunęły się drzwi niskiego ponurego pawilonu i wyłoniła się trójka ludzi na wózku akumulatorowym.
– Czy mogę zapalić? – zapytał.
– Proszę – stojący obok oficer podał ogień.
Między błyskiem zapalniczki a gwałtowną eksplozją cysterny z benzyną był związek, choć mniej oczywisty, niż mógłby przypuścić postronny obserwator. Zapalniczka stanowiła sygnał dla Boba.
Strugi płynącej benzyny zalały południową część płyty lotniska, objęły wozy strażackie, dwa stojące z boku samoloty. Przesłuchujący zgłupieli. Dwa ciosy Wildc'a precyzyjne, mierzone, zwaliły ich z nóg. Równocześnie pilot zwinnie wcisnął odbezpieczony granat w lotniskową radiostację. Ku zaskoczeniu obsługi lotniska, z której większość nie bardzo wiedziała, co zrobić, zawarczał silnik awionetki. Logiczne było, że ktoś zamierza odsunąć ją z zagrożonego obszaru. Ale kto to mógł zrobić, skoro wewnątrz znajdował się wyłącznie trup.
Lenni i pilot wybiegli z budynku ochrony. Gnali w stronę samolotu. Ten zaczynał już kołować, podjechał na spotkanie grupki z kostnicy, która wsiadła niezwłocznie, wciągając za sobą podłużny kształt w bieli. Teraz tylko pozostawał Lenni i pilot. Burt, cały w plastrach, z trupią bielą aktorskiego podkładu na twarzy, kołował sprawnie siedząc za sterami. Za biegnącymi uformował się już cały pościg.
– Strzelać, strzelać! – wrzeszczał jakiś oficer z oddali.
Ktoś przytomny oddał serię, nasz pilot zwinął się i został na płycie. a Lenni jakimś desperackim susem dopadł samolotu. Awionetka nabierała rozpędu. Serie z automatów pohamowały ścigających gorliwców. Tymczasem pożar rozszerzał się. Od strony północnej wsparła go kolejna detonacja. Tym razem ładunek Boba zniszczył wieżę kontrolną. Minęliśmy ją, samolot nabierał rozpędu, naraz zwolnił, spoza hangaru wybiegła rosła, ciemna sylwetka. Bob dopadł samolotu i niczym linoskoczek czepił się wspornika kół. Denningham docisnął gaz. Plując raz po raz ogniem, sanitarny samolocik wzbił się ponad dachami szpitala i nisko, bardzo nisko poszybował nad sadami, polami i zagajnikami.
Denningham powiedział mi tylko jedno słowo: Dobrze!
Barbara okazała się wylewniejsza. Na moment uczułem jej wilgotne usta na swoich. Miłe podziękowanie za chrzest bojowy. Przez moment zastanawiałem się, czy całowała się tego przedpołudnia z kapitanem Maarensem?
David usiłował wstać. Był zupełnie przytomny, tylko okropnie słaby. Dotknąłem końcem dłoni jego palców. Oddał uścisk.
– Dokąd teraz? – zapytał wśród ogólnego zadowolenia chudy blondyn.
Barbara wyprzedziła Denninghama. Wpatrując się w oczy Dauda Dassa powiedziała dobitnie:
– Jest. Marindafontein. Ziegler.