Przyglądałem się mej towarzyszce pewnie prowadzącej samochód. Od dawna nie spotkałem osoby równie opanowanej. Kim była, skąd się wzięła? Barbara miała wszystkie cechy doskonałej modelki, łącznie z nieprawdopodobną figurą. Zachowywała się cały czas naturalnie, ale człowiek jej towarzyszący nie miał pojęcia, co naprawdę sobie myśli. Małomówna, choć niewątpliwie inteligentna, należała do tego gatunku kobiet, których istnienie podejrzewamy, lecz niesłychanie rzadko, bądź nigdy, nie spotykamy w życiu.
Znowu mimowolnie pomyślałem o Marthcie. Poczułem jak zwykle falę ciepła, ale dziś jakby słabszą. Cóż, obiektywnie biorąc, Barbara była kandydatką na Miss Świata, moja urocza, cieplutka żona – jedynie sympatyczną kurką domową.
Barbara onieśmielała, parę razy sieknęły mnie jej czujne, uważne spojrzenia, chociaż nie powiedziała ani słowa. Ja też tylko parokrotnie próbowałem zacząć rozmowę, ale jakoś mi się nie udawało.
Farma, a raczej niewielkie, cokolwiek zapuszczone gospodarstwo, było w momencie naszego przybycia całkowicie puste. Dopiero po godzinie zjawił się Robert, po nim jakiś wychudły młodzian o bladej twarzy, wreszcie koło zmierzchu sam Denningham.
Razem z Barbarą zamknęli się we czwórkę w jednym z mniejszych pokojów i konferowali długo i cicho, pozostawiając mi do dyspozycji jedynie stary, czarnobiały telewizor. Obejrzałem jakieś archiwalne filmy, wiadomości – wypełniały je doniesienia z pogranicza bantustanów. Południowy wschód Republiki stał w ogniu, mówiono o regularnych starciach i znacznej liczbie ofiar. W wielkich miastach co rusz wybuchały bomby, i aż trudno uwierzyć, że wszystko to kotłowało się gdzieś dookoła zacisznej, sielskiej farmy. Muszę przyznać, miałem trochę żalu do Burta, że nie wtajemnicza mnie w swoje sprawy. Wydarzenia w Pretorii, rekonesans w szpitalu, mimo przeżytego lęku zaszczepiły ciekawość, ba, ową dziwną żądzę emocji. Zresztą zdawałem sobie sprawę, że jadę na jednym wózku z całą grupą, jej sukces lub przegrana odbije się na mych dalszych losach.
Toteż kiedy Denningham wyszedł na chwilę z narady, podszedłem i spytałem, jaką rolę przewiduje dla mnie podczas dzisiejszej akcji.
– Jakiej akcji? – popatrzył na mnie z pewnym rozbawieniem.
– No, Barbara udaje się przecież na spotkanie z kapitanem…
– Skądże znowu, nasza panna Gray nie uważa, aby mogła biec na spotkanie z kimkolwiek zaledwie po krótkiej rozmowie.
– A więc nie zadzwoni do Maarensa?
– Zadzwoni, ale na tym koniec. Przynajmniej na dziś.
– A co z Davidem, nie zostawimy go przecież?
– Drogi Jan, ustalmy jedno, twoja rola w tej sprawie skończyła się. Otrzymasz swoją premię i masz moją dozgonną wdzięczność.
– Ale przecież mógłbym się jeszcze przydać.
– To robota dla zawodowców.
Sformułowanie zabrzmiało nieprzyjemnie i, wyznam, poczułem się trochę upokorzony. Czy w czymś skrewiłem, nie sprawdziłem się? Na końcu języka miałem stwierdzenie, że każdy kiedyś zaczynał, że moje medyczne kwalifikacje… Ale Burt nie wyglądał na człowieka, który zmienia swoje decyzje.
Czarnoskóry Bob i chudy młodzian wkrótce odjechali. Barbara podeszła do telefonu. Nakręciła numer szpitala i poprosiła dyżurnego lekarza pawilonu wydzielonego.
– Chciałam przekazać wiadomość kapitanowi Maarensowi – powiedziała bez wstępu. – Nie musi go pan prosić. Wystarczy przekazać, że Susy Smith rozmyśliła się, i że zadzwoni jutro rano. Może…
Niczego już nie rozumiałem. Czas podobno naglił, a wycofanie się ze spotkania pomniejszało i tak niewielkie szansę.
Obejrzałem ostatnie wiadomości. Obok mnie siedział Denningham, skupiony, milczący, cały zagłębiony w siebie, jak wyznawca jakiegoś kontemplacyjnego obrządku.
W pewnym momencie Burt wstał i nalał odrobinę whisky do dwóch kieliszków.
– Czy wiesz, czego potrzeba w dzisiejszych czasach łowcom przygód? – zapytał.
– Szczęścia?
– Ostrożności. Nigdy jej nie dosyć. Grając o wysokie stawki może my być pewni wyłącznie siebie. A innych – w ograniczonym zakresie. Wiem, że zdziwiło cię odrzucenie oferty kapitana prze? Barbarę. A czy wziąłeś pod uwagę, że to mogła być pułapka? Nagły afekt u wytrawnego pracownika sił specjalnych, czy to nie wygląda podejrzanie? Czy nie jest podejrzane również, że w ślad za waszym samochodem podążył inny wóz, który na szczęście udało się zgubić? Zresztą może tylko jestem przewrażliwiony. Ale nasi przeciwnicy to nie fuszerzy. Daud Dass jest dla nich zbyt ważną postacią, żeby lekceważyć jego ochronę.
– Czyli rezygnujemy?
– Nigdy nie rezygnuję z gry, którą można wygrać. Whisky przyjemnie zapiekła w gardle.
– Do mnie jednak dość szybko zyskał pan zaufanie – powiedziałem – a przecież też mogłem zostać podstawiony.
– Brałem to pod uwagę. Dlatego zachowywałem rezerwę, choć intuicja i znajomość ludzi przemawiała za tobą. No cóż, w razie gdybym się pomylił, pozostawał Lenni.
– Lenni Wilde?
– Miał cię zlikwidować w wypadku jakiegokolwiek podejrzenia. No, ale dobranoc, młody człowieku. Wypoczywaj.
Ogłuszony tą informacją powlokłem się korytarzem biegnącym wzdłuż długiego starego bungalowu, pełnego skór, wypchanych głów nosorożców, kłów słoni i tym podobnych pamiątek męskich przygód.
Pod drzwiami pokoju panny Gray sączyło się światło. Zapukałem.
– Wejdź, Jan.
Wszedłem. Barbara stała przed lustrem czesząc swoje długie, teraz opadające aż do pośladków, włosy. Była naga, ale wyraźnie nie krępowała się moją obecnością. Jednostajna tonacja opalenizny wskazywała, że nie należy do osób gustujących w strojach plażowych.
– Wiedziałam, że przyjdziesz – powiedziała, nie odwracając się od lustra.
– To zadziwiające, przecież ja sam tego nie wiedziałem.
Zachichotała. Zabawne, ale po raz pierwszy usłyszałem jak się śmieje. Miała charakterystyczny, wysoki, lekko bulgotliwy śmieszek, który w czyimkolwiek wykonaniu brzmiałby sztucznie, tu jednak idealnie harmonizował z wykonawczynią.
– Przyszedłeś tu z dwóch powodów. Po pierwsze, abym wstawiła się za tobą u Burta. Chciałbyś wziąć udział w akcji. A po drugie – podobam ci się.
– I co usłyszę? – dwa razy nie? – powiedziałem, siląc się na uśmiech.
– Na pierwszą prośbę odpowiadam: spróbuję, a na drugą: być może. Ale nie dziś. Nie kocham się nigdy w wigilię akcji. – Odwróciła się gwałtownie. Jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem wstydu, czy podniecenia, trudno dociec. – Jan, dlaczego jeszcze nie powiedziałeś, że ci się podobam, że od wczoraj zastanawiasz się w jaki sposób nie narażając miłości własnej na ryzyko odmowy, zaproponować mi łóżko?
Teraz ja spiekłem raka.
– Nie robię z tego ceregieli – mówiła dalej. “Ciało wymaga obróbki". – Wiesz, kto to powiedział?
– Lawrence?
– Nie. Mussolini. Dziś już trochę zapomniany specjalista seksu i polityki. A propos autora “Kochanka Lady Chatterley", nie cierpię drwali, szoferów, kulturystów. Jestem rzadkim przykładem dupeczki – ostatnie słowo wypowiedziała ze swoistym naciskiem – która woli inteligentów!
Postąpiłem krok do przodu. Jej lekko rozchylone usta i płonące oczy przyciągały mnie niczym magnes.
– Nie, Jan, jednak nie – powstrzymała mnie zdecydowanie – nie chciałabym cię skrzywdzić.
Czyżby wampirzyca?
– Będziemy się kochać wtedy, gdy się na mnie uodpornisz. Kiedy będę pewna, że nie zakochasz się we mnie.
– Dlaczego?
– Bo we mnie nie wolno się zakochać. Jestem, jak cały żywioł otaczający Burta, przygodą. To ryzykowny sport. Kto nie urodził się z talentem kaskadera, może złamać kark.
– Kochasz Denninghama! – rzekłem z wyrzutem.
Zapaliła papierosa i włożyła szlafrok. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że sutki jej piersi, drobne i delikatnie różowe jak u kilkunastoletniej dziewczyny, nabrzmiały i buńczucznie sterczały.
– To nie jest właściwe określenie – rzekła po chwili. – Potrzebujemy siebie.
– Kim ty właściwie jesteś, Barbaro?
– Kobietą – westchnęła, pocałowała mnie drapieżnie, gwałtownie jak błyskawica, i osłupiałego wypchnęła za drzwi.
O szóstej rano pojechaliśmy z Barbarą do Rijksveld. Jednak na akcję! Po prostu obudziła mnie kilkanaście minut wcześniej i stwierdziła, że wszystko w porządku. Wyglądała znów jak doskonale przygotowana do swego zawodu pielęgniarka. Spięte włosy ukryła pod ciemną, doskonale dopasowaną, peruką. Wyglądała skromnie, można rzec nobliwie.
Wokół pawilonu wydzielonego zauważyłem wzmożony ruch, wzmocniono straże, przy kępie krzaków zauważyłem stojący samochód pancerny. Czyżby nasz wczorajszy zwiad wzbudził podejrzenia?
Co gorsza, zaostrzone środki bezpieczeństwa rozciągnięto również na główną część szpitala. Dwóch wartowników stało przy drzwiach kontrolując dokładnie wszystkich wchodzących.
– I co teraz?
Barbara wyglądała na zakłopotaną. Zaparkowała wóz. Rozglądając się uważnie obserwowała nadjeżdżające karetki. Rychło wypatrzyła przy bocznej bramie wjazdowej kapitana Maarensa, uwijającego się wśród grupki młodszych oficerów. Wydawał się bardzo zaaferowany. Ale gdy machnęła ręką, zaraz ją zauważył. Wyszedł na zewnątrz, szarmancko skłonił się. Wchodzącej w takiej eskorcie nikt nie spytał o dokumenty, toteż wąska legitymacja Susy Smith z wklejonym moim zdjęciem mogła pozostać u mnie w kieszeni jako bardzo niepewny środek tożsamości. Gray uważała, że przy pośpiesznej kontroli patrzy się na samą legitymację, czasem na zdjęcie, a bardzo rzadko na nazwisko.
Tymczasem duży zegar na wieży szpitalnej wydzwonił dziewiątą trzydzieści, do terminu akcji pozostało trzydzieści minut. Sprzed głównego wejścia, po zewnętrznej stronie ogrodzenia, biegła alejka wysadzana roślinnością, rdzawą od parotygodniowych upałów. Ruszyłem nią i po pokonaniu kilkuset metrów znalazłem się przy bramie gospodarczej. Była uchylona. Czarnoskóry kierowca wozu pogrzebowego manewrował ciemnoszarą mazdą. Drugi, rosły, gestykulował zaciekle dyskutując ze strażnikiem. Machnąłem legitymacją i wszedłem. Strażnik nawet na mnie nie popatrzył. Kątem oka dostrzegłem, że rozmówcą ciecia był znany mi od wczoraj Robert.
Bob dogonił mnie po kilkudziesięciu krokach.