Szukają mego ciała – pomyślał. Gorączkowo zastanawiał się nad 7fl dalszym ruchem wroga. Na ich miejscu zamknąłbym luk i lądował zostawiając go w pułapce. Ale nie uczyniono tego. Helikopter nadal krążył wolno i Did postanowił nie zwlekać. Wyciągnął lewą ręką linkę zakończoną kotwiczką i zarzucił ją na metalową szynę przebiegającą w poprzek kabiny. Kotwica zakręciła się parokrotnie. Szarpnął sznur. Powinien trzymać. Teraz owinął go sobie kilka razy wokół przegubu. Gdyby udało mu się zeskoczyć na wspornikową belkę, znalazłby się na wysokości dna kabiny, mając tam pewniejsze oparcie i szersze pole widzenia. Jeśli nawet źle wymierzony skok, linka powinna go utrzymać. Gwałtowne szarpnięcie. Did stracił jakiekolwiek oparcie, zmieciony ze swego miejsca poszybował twarzą w dół. Instynktownie wystawił łokieć. Uderzenie, ból rozdzieranych tkanek, a potem osuwanie się po gładkiej ścianie przekrzywionego śmigłowca. Szarpnięcie linki. Wytrzymała. Helikopter leciał teraz na prawym boku. Kolejne targnięcie oderwało Dauda od ściany i rzuciło w drugą stronę. Minął wspornik, z którym zderzenie mogło mieć śmiertelne skutki, i przygotowany na upadek, zamortyzował go na drugiej ścianie przykurczonymi nogami.
– Chcą mnie wytrząsnąć – pomyślał napinając mięśnie.
– Wyleciał sukinsyn? – dopytywali się strażnicy.
– Jeszcze nie – syknął Looms. – Bydlak jest chyba z żelaza. Słyszycie jak grzechocze. Spróbujmy jeszcze raz.
Glenn patrzył na kołyszącą się ziemię i zrobiło mu się niedobrze.
– Dlaczego on nie wypada tylko obija się o ściany – warczał dowódca. – Przywiązał się czy jak? Zamęczymy bydlaka. Trzymaj się Glenn!
Tym razem nie usłyszeli uderzenia. Wyleciał? Żaden przedmiot nie opuścił jednak śmigłowca. Czyżby znalazł jakieś solidniejsze zaczepienie? Porucznik usłyszał, jak jego dowódca po raz pierwszy ordynarnie zaklął.
– Co robimy? Zamykamy luk? – zapytał.
– Ważka dwadzieścia trzy! Co się u was dzieje, do cholery zgłoście się – zagdakało niewyraźnie z eteru.
W zapale wstrząsania nie zwrócili uwagi, że funkcjonowanie radiostacji po pozbyciu się zagłuszającego bagażu wróciło do normy.
– Zaraz – burknął Looms, jakby szefowie mogli to usłyszeć i uruchomił dźwignię. Coś zazgrzytało paskudnie…
Nie chce się zamknąć kapitanie – wykrzyknął Glenn. – Coś się zacięło.
Did Dass siedział oplatając nogami belkę. Krew ciekła z rozdartego ramienia. W głowie czuł narastający łomot. Zdążył jednak zauważyć drgnięcie klap. Gdyby uwagi Loomsa nie odwrócił głos z Cenrali, uciekinier by nie zdążył. A tak, nim dłoń pilota przesunęła dźwignię do końca, Did zaklinował w zawiasach swój mocny nóż. Kabina pozostała otwarta.
– Co tera? – trzy pary oczu wlepiały się w kapitana Loomsa.
– Wylądujmy – prosił ryży – i dobierzmy mu się do skóry.
Dowódca pokręcił głową.
– Wylądujemy w najbliższej bazie. Zaczniemy od nadania meldunku; wznieśmy się wyżej. Tu w dole są okropne zakłócenia… Nie damy rady wysłać komunikatu.
– Dlaczego?
Looms powiódł ręką dookoła wskazując rdzawe skały.
– Mangan! Magnetyt! – czyste rudy.
– Rozkaz, wznosimy się – odmeldował Glenn. – Co do cholery!
Coś dziwnego działo się ze wskaźnikami paliwa.
– Cwaniak, przedziurawił zbiornik – wyrwało się Reinerowi.
– Dobrze, zatem zabawimy się w polowanie. Przejdź na zasilanie rezerwowe, Glenn, wylecimy na otwartą przestrzeń i pobawimy się z tobą drogi pasażerze… zabawimy. Ale najpierw komunikat. Cholerne zakłócenia!
Silnik zakaszlał raz i drugi, otrzymawszy jednak zastrzyk paliwa z puli rezerwowej znów przeszedł na czysty ton. Nie uszło to uwagi Dida. Udało mu się trochę odsapnąć. Po przebiciu zbiornika owinął się linką w pasie i rozmasował siną rękę. Miał teraz znacznie większą swobodę ruchów. Dobył z zanadrza drugi nóż, zsunął się z belki, zawisł w prostokącie otwartego luku i luzował linę. Nie mógł opuścić się zbyt nisko, bo groziłoby to wystawieniem się na linię strzału. Był jednak już na zewnątrz. Pilot najwyraźniej poniechał nerwowych wstrząsów. Zresztą miał na to za mało paliwa. Lecieli zygzakami skalistym parowem wyschniętej rzeki. Zrobiło się tu dość mroczno. Helikopter kierował się najwyraźniej ku otwartej przestrzeni. Nie odpowiadało to specjalnie Dassowi.
Zbliżając się do krawędzi wąwozu, śmigłowiec znalazł się zaledwie kilkanaście metrów nad ziemią. Potem jeszcze podniósł się teren. Na wprost zamajaczyła gęstsza kępa krzaków. Did westchnął do Allacha i nie czekając przeciągnął nożem po lince.
– Skoczył – wrzasnął Glenn. – No, to już po nim!
– Jaka była wysokość?
– Sześć, siedem metrów!
Looms zawrócił maszynę i zawisł nad kępą żywszej roślinności.
– Pewnie skręcił kark – powiedział drugi z żołnierzy.
– Albo i nie! To człowiek małpa – zaoponował ryży. Podmuch śmigła targał liśćmi. Looms włączył reflektory, ale nie sforsowały one całej głębi krzaka.
– Ja bym sieknął – zaproponował rudy.
– To nie zaszkodzi.
Zaszczekały dwa automaty szatkując liście. Szczęśliwym trafem Did znajdował się już po drugiej stronie krzaka. Gałęzie wyhamowały upadek, skończyło się na niewielkich podrapaniach. Chwalić Boga nie trafił na kolczastą akację.
– Lądujemy! – gorączkował się Glenn.
– Ale rozważnie – uspokajał dowódca – zejdziecie we dwóch z Frankiem. My was będziemy ubezpieczać.
Jakże Did żałował, że nie wyposażono go w broń palną. Dwie postacie spuszczające się po drabince z wiszącego helikoptera stanowiłyby wyborny cel… Korzystając z tego, że uwaga wszystkich skoncentrowana była na schodzących, wyślizgnął się z zarośli i między głazami począł zbiegać w głąb parowu. Cały był obolały, napuchnięty, podrapany, na dobitkę w czasie skoku zgubił nóż. Sytuacja beznadziejna!
Nigdy nie ma sytuacji beznadziejnych, synu, jeśli pragniemy tego my i Allach – przypomniały mu się słowa ojca. – Ojciec! Jakże dawno to było. Sklep na głównej ulicy Durbanu. Minęło sześć lat, a właściwie cała epoka. Przeskok od małego, pełnego życia sportowca kończącego studia inżynierskie, do ściganej zwierzyny… Co było między tymi zdarzeniami! Śmierć musiała nadchodzić, skoro przypomniało mu się całe życie.
Służba wojskowa. Awans do specjalnej jednostki komandosów. Pacyfikacje wsi w zbuntowanym bantustanie.
I ten fatalny strzał do młodego mężczyzny, właściwie chłopaka, który usiłował uciec.
Zabiłem człowieka. Był nie uzbrojony. Zabiłem nie uzbrojonego! – Wielkie, zapłakane oczy tubylczej piękności. Pewnie żony…
Potem kłótnia w kasynie z pijanym sierżantem. Sprzeczka już nie wiadomo o co. Walka na noże! Znów był lepszy. Sierżant poszedł do piachu. Podoficer Daud został zdegradowany, uwięziony.
Któż potrafi wyobrazić sobie piekło więzienia dla kolorowych. Okrucieństwo strażników. Gwałty nadludzi w celi. Upokarzającą szkołę homoseksualizmu. Po roku Dass już wiedział, że aby przetrwać musiał być jednym z nich. Gęstniał pancerz barbarzyństwa, znieczulicy. Szansę stworzyła praca dla Fundacji. Ktoś przeglądając akta przypomniał sobie o wykształceniu Dauda, uznał, że taki jak on może lepiej przydać się gdzie indziej, wyciągnięto więc go z dna. Zapewne sądzono, że pozbawiony wyboru Hindus pozostanie ślepo oddany swoim protektorom. I pewnie byłby. Gdyby nie ten Grek. Kapadulos. Zadziwiający koncentrat wiedzy i kultury, o jaki trudno by podejrzewać chuderlawego mężczyznę o Diogenesowym profilu. Kapadulos – człowiek jakby urodzony w antyku. Inżynier-humanista. To Kapadulos uzmysłowił Da udowi, że związek między mężczyznami może być piękny i subtelny. Że już Platon i Alcybiades…
– Popatrz, zgubił nóż – dobiegł go podniecony głos jednego ze ścigających.
– Tym lepiej – odkrzyknął drugi.
Deptali mu prawie po piętach, helikopter krążył przeczesując reflektorem słabo zarośniętą przestrzeń. Did ledwie nadążał z przypadaniem do ziemi, kryciem się w załomach, konsekwentnie jednak dążył w głąb mrocznego kanionu.
– Jakiś strzęp ubrania, tędy szedł! – zabrzmiał wysoki głos rudzielca. – Chce się ukryć na dnie parowu, cwaniaczek!
Znów nadleciał helikopter. Dass przywarł do ściany. Światło musnęło jedno z jego ramion co odczuł prą wie jak ból. Nie zauważono go jednak.
– Rozwidlenie, gdzie teraz? – zapytał drugi z goniących.
– Ja pójdę w prawo, ty w lewo…
– Lepiej się nie rozdzielajmy!
– Głupiś! On ucieka i nie ma broni. Zresztą ochraniają nas z góry! Hindus kucnął w rozpadlinie. Czuł się rozpaczliwie zmęczony, jak tragarz, który podjął brzemię wielokrotnie przekraczające jego siły.
Ryży nadchodził. Z odrepetowaną bronią, czujny. Pod skałą było trochę wilgoci. Znów przejazd reflektora. Rudzielec stanął. Bystry chłopak od razu zauważył ślady stóp; odbite na mokrej ziemi, szły lekko w górę.
– Glenn, chodź tutaj! – zawołał żołnierz. Było trochę ślisko, wspinając się musiał opuścić automat. Zapatrzony w ślady nie zauważył nawet jak za plecami wyrósł mu cień. Ramię Dida spadło jak ostrze gilotyny. Druga ręka zdusiła krzyk.
Ryży sflaczał i opadł na ziemię. Did zabrał mu broń i cofnął się w głąb szczeliny. Błogosławił tłumiący wszystkie dźwięki warkot latającej maszyny.
– Gdzie jesteś. Frank, co tam zobaczyłeś. Frank! – wołał nadchodzący Glenn. – Masz go?
Nie słysząc odpowiedzi pilot zamachał rękami w stronę śmigłowca.
– Ostrożny! -pomyślał Did. Miał nadzieję, że pilot podejdzie bliżej i będzie mógł unieszkodliwić go bez hałasu. Potem zamierzał zająć się helikopterem. Do licha, gdyby udało się go zdobyć!… Tymczasem reflektor znieruchomiał. Looms zauważył gestykulację Glenna. Niedobrze. Daud błyskawicznie podjął decyzję. Wycelował. Zagrzechotała krótka seria…
Helikopter jak zraniony ptak przekrzywił się na bok. Zakręcił w miejscu, a następnie przeleciał nad krawędzią wąwozu, aby z całym impetem uderzyć w skalistą ścianę. Uderzenie, potem łomot, wreszcie eksplozja awaryjnego zbiornika. Koniec!
Glenn nie miał najmniejszej ochoty zostawać bohaterem. Zwiał. Dass nawet go nie ścigał. Miał ważniejsze sprawy na głowie i bardzo niewiele czasu. Mógł jednak mówić o sporym szczęściu. Kilkanaście mil od parowu przebiegała nitka transportera rudy. Hindus wskoczył do napowietrznego wagonika.