Kot, jak zwykle, spał w zagłębieniu poduszki koło buzi Jonyka. Jonyk kurczowo trzymał w piąstce mój serdeczny palec. Ja spałam w połowie na kanapie, jedną nogę miałam przełożoną na skos przez dziecinne łóżeczko. Nic dziwnego – ta kanapa była naprawdę wąska. Właśnie dlatego przeznaczyliśmy ją dla gości, a nie dla domowników: aby drugi raz już nam się nie wpychali. „Our home is our castle ” – czyli nasz dom jest naszym zamkiem…
… zamkiem! Boże, jakże upiorny sen miałam tej nocy! Śnił mi się jakiś ponury zamek i… i co jeszcze? Jednak nic więcej sobie nie przypomniałam, poza ogólnym wrażeniem, że sen był i ciekawy, i koszmarny. Usiłowałam delikatnie oswobodzić palec z uchwytu Jonyka, ale trzymał go tak mocno, jakby nie był dwumiesięcznym niemowlakiem, lecz dziesięcioletnim chłopcem. Gdy w końcu to mi się udało, Jonyk błysnął ku mnie półotwartym zielonym okiem i ponownie zasnął. Kotyk za to nawet nie drgnął. I chrapał. Nie wiedziałam, że koty chrapią…
Opuściłam stopy na podłogę i chciałam wstać, gdy schwycił mnie bolesny skurcz mięśni. Upadłam ponownie na tapczan. W tym momencie cichutko, na palcach, wszedł do dziecinnego pokoju mój mąż, już ubrany do wyjścia.
– Mam jakiś skurcz. Chyba od spania na tej piekielnej kanapie – szepnęłam.
– Weź aspirynę. Zaraz ci przejdzie – odszepnął i ucałował mnie na pożegnanie.
Wzięłam aspirynę, ale nie przeszło. Jonyk spał nad podziw długo, a gdy się obudził i poruszyłam go, żeby zmienić pampersa – rozpłakał się żałośnie. Nie wymachiwał, jak zwykle, rączkami i nóżkami, lecz był ospały i nieruchawy.
„Całkiem jakby go ktoś w dyby zakuł” – przebiegło mi głupio przez myśl.
Uciążliwy ból w mięśniach i kościach zaatakował mnie z jeszcze większą siłą. Przyjrzałam się podejrzliwie apatycznemu Jonykowi i nagle ujrzałam na jego szyjce dziwne zadrapania. Czyżby Kotyk…?
– NIE – powiedział Kotyk, nawet nie racząc otworzyć ślepi.
„Idiotyzm. Mam słuchowe omamy. Koty nie mówią” – pomyślałam odruchowo, ale jeszcze raz przyjrzałam się zadrapaniom. To rzeczywiście nie były zadrapania pazurami. Szyja Jonyka wyglądała raczej na otartą.
– Tak jakby trzymał głowę w dybach – powiedziałam głośno i zachichotałam głupawo. Pomyślałam sobie, że jeszcze trochę i naprawdę będę się kwalifikować do psychiatry. Jedno było pewne: za nic w świecie nie powiem Adamowi, że w ogóle coś mi się śniło. Od razu doszedłby do wniosku, że koszmarne sny są wynikiem mojej nadmiernej troski o Dziecko. A w ogóle, zdaniem mego męża, ludziom powinny śnić się jakieś normalne rzeczy…
– Na przykład co? – zastanowiłam się. – Na przykład tramwaj, którego nie mogę dogonić, bo mam nogi jak z waty?
– Wisząca u sufitu kiełbasa, której nie mogę dosięgnąć – powiedział Kotyk.
– Butelka z sokiem za siatką łóżeczka, gdy umieram z pragnienia – dorzuciło Dziecko.
– Właśnie. Bardzo dobre przykłady bardzo normalnych, koszmarnych snów – podsumowałam.
…i stanęłam jak wryta z pampersem w ręce. ONI ZNOWU MÓWILI! Nie, oni nie mówili, bo nie mówią ani koty, ani dwumiesięczne niemowlaki. To tylko ja mam zbyt bujną wyobraźnię, zawsze taką miałam – i nie należy się tym przejmować. Muszę po prostu udawać, że nie słyszę, ponieważ faktycznie nie słyszę. „W tym pokoju nie mówi nikt poza mną” – pomyślałam i natychmiast się uspokoiłam. „Wariatką to ja nie jestem i nie dam się w to wrobić! O, nie!”
Nakarmiłam Jonyka, siebie, a na końcu Kotyka. Ich wywiozłam w wózku do ogrodu, gdyż była piękna pogoda, a Kotyk też miał dziwnie sztywne łapy, więc słońce powinno dobrze mu zrobić.
„Może on ma o wiele więcej lat, niż sądzimy i po prostu cierpi na starczy reumatyzm?” – pomyślałam, ale znowu, jakoś tak mimochodem, stanęły mi przed oczami dyby. Zachichotałam i powiedziałam półgłosem:
– Pójdę do psychoanalityka zapytać, co oznaczają dyby. Freud pewnie od razu by znalazł jakieś nieprzyzwoite wytłumaczenie. Mój mąż jest internistą i chirurgiem, więc nie będzie się znać na dybach we śnie…
Zaraz potem zatelefonowała jedna z sąsiadek, prosząc o przepis na placek z jabłkami, więc dyby i inne głupstwa wyleciały mi z głowy. Swoją drogą, nie mam pojęcia, jak ktoś może mnie prosić o przepisy na wypieki domowej roboty! Każde ciasto wychodzi mi jako zakalec! Podyktowałam jakiś zaimprowizowany przepis, uśmierzając wątpliwości sąsiadki, czy na pewno należy dodać równocześnie i drożdży, i proszku do pieczenia. Kategorycznie podtrzymałam tę wersję, więc ustąpiła. „Ciasto wyrośnie jej pod sufit” – pomyślałam z zadowoleniem.
– Możesz mi powiedzieć, jak działają dyby? – spytałam męża w czasie obiadu, na który wpadł w przerwie między jedną a drugą operacją. Biedny Adam, nie tylko zastępuje w szpitalu chorego od dwóch miesięcy kolegę, ale równocześnie wypełnia kadrowe luki, wynikłe z sezonu urlopowego.
– Dyby… Hm… – zamyślił się Adam, tylko nieco zdziwiony moim pytaniem. – Dyby to było drewniane średniowieczne narzędzie tortur i kar. Stosowane na publicznych placach, dla pouczenia potencjalnych grzeszników, że nie warto wchodzić na drogę łamania prawa. Studiujesz historię?
– Eee, nie… A czy zakuwali w dyby niemowlęta? – spytałam znowu.
– Zadajesz dziwaczne pytania… – westchnął. – Zakuwanie niemowląt w dyby byłoby bez sensu. One mają bardzo elastyczny układ kostny i natychmiast by się wyswobodziły.
– To dobrze – zaśmiałam się i podałam mężowi deser z kawą. Jonyk leżał sobie na kocyku przed kominkiem, a obok niego tkwił nieruchomo Kotyk. Miał zamknięte ślepia, ale chyba nas słuchał lub coś mu się śniło, gdyż strzygł uszami.
– Teraz utnę sobie półgodzinną drzemkę i wracam do szpitala. Niestety, wrócę dopiero jutro w południe. Kolejny chirurg wyjechał na urlop i muszę przejąć jego obowiązki. Dasz sobie radę sama? – spytał mąż.
– Jasne – odparłam. – Trochę poczytam, a jeśli Jonyk łaskawie pozwoli, to wieczorem obejrzę w telewizji jakiś głupi film i pójdę wcześniej spać. Nie wiem dlaczego, lecz czuję się cała zesztywniała i zmęczona.
– Wszyscy troje jesteście dziś nieruchawi – powiedział Adam, marszcząc brwi i wodząc wzrokiem ode mnie ku Dziecku i Kotykowi. – Ty możesz mieć pociążowe odwapnienie kości, więc zapiszę ci minerały w tabletkach. Jonykowi i Kotykowi daj po ćwiartce aspiryny. Mam nadzieję, że to nie jest początek jakiejś paskudnej wiosennej grypy. Kotyk śpi z naszym synkiem, więc też może ją złapać. Istnieją choroby odzwierzęce i na odwrót: zwierzęta mogą zarażać się od ludzi. Nawet głupią grypą.
Pomyślałam sobie, że nasz najlepszy domowy lekarz pewnie ma rację. Ten sztywny, obolały kark i ciążące nieznośnie nogi i ręce – to wszystko jest spowodowane odwapnieniem. Muszę pić więcej mleka, jeść biały ser i w ogóle bardziej o siebie dbać. A dziwne otarcia na szyi Jonyka? Powinnam sprawdzić, czy przypadkiem z jego poduszki nie wychodzą twarde gęsie pióra. W sklepie czasem kłamią, że Poduszka jest z puchu, a sprzedają ordynarne pierze.
– Wysmaruj Jonyka oliwką – powiedział Kotyk, leżąc spokojnie przed kominkiem i nie otwierając pyszczka, choćby do ziewnięcia.
– Dobry pomysł. Oliwka złagodzi pieczenie wywołane otarciem szyi – stwierdziłam, biorąc słowa Kota za własne myśli. Rozebrałam zatem synka i starannie, grubą warstwą, roztarłam na jego skórze tłustą oliwkę. Jego ciałko świeciło teraz i było bardzo śliskie.
– Chyba przesadziłam – uśmiechnęłam się do siebie i do niego. Jonyk oddał mi uśmiech.
Korzystając z tego, że Dziecko z Kotykiem leżeli sobie w idealnym spokoju, zmyłam naczynia, wzięłam z półki jakąś książkę i z przyjemnością wyciągnęłam się na sofie. Lakierowana okładka książki błysnęła w promieniach zachodzącego słońca krwistą czerwienią i gęstym fioletem.
„Ciekawe, że mój intelektualnie wysoko rozwinięty mąż tak bardzo lubi czytać kryminały” – pomyślałam leniwie i zerknęłam na tytuł. Tarot – dzieło demonów . Tarot? – zdziwiłam się. Adam, taki rozsądny, logicznie myślący racjonalista – i tarot? Przecież ta gra jest dla ludzi o upodobaniach do magii i parapsychologii, czyli do tego, co Adam zdecydowanie odrzuca, a czym i ja się nie pasjonuję.
Zamiast otworzyć książkę, ziewnęłam szeroko – i zasnęłam…
…nie wiem, jak długo można wytrzymać, będąc zakutym w dyby. Nie wiem, ile tej męki wytrzyma taka młoda, silna kobieta jak ja, a ile dwumiesięczne niemowlę czy wielkie kocisko w nieokreślonym wieku. Wiem tylko, że bolało mnie już dosłownie wszystko: kark, nogi, ręce, głowa. W dodatku bez przerwy myślałam o Jonyku: czy malutkie Dziecko, unieruchomione w jednej pozycji, bez jedzenia i picia, w ogóle to przeżyje.
Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło od chwili, gdy Cesarzowa wydała swój nieludzki rozkaz, ani jak długo tkwimy na tym całkiem pustym placu, u stóp obcego, groźnie wyglądającego zamku. Wiedziałam tylko, że powoli zapada noc. Więc kilka godzin, a może nawet kilkanaście godzin minęło, to pewne…
– Nie denerwuj się – powiedział Kotyk. – Pamiętaj, co powiedział twój mąż, a on się na tym zna: niemowlęta mają miękkie, elastyczne kości. Nie da się ich utrzymać w dybach. Zwłaszcza, gdy mają śliskie, wysmarowane oliwą ciało…
Jonyk jakby tylko czekał na te słowa. Pokręcił się, powiercił, raz czy dwa razy wydał z siebie słaby pisk gniewu i bólu – i już był wolny. Tyle że miał otartą szyję. Już po chwili małymi rączkami manewrował przy naszych dybach. To śmieszne, ale nie były zamknięte na żelazny klucz czy kłódkę, jak sobie wyobrażałam, lecz na zwykły skobel, unieruchomiony grubym kołkiem. Wystarczyło wysunąć go – i byliśmy wolni. Wolni – i obolali. Kot stał chwilę na przygiętych łapach, nim udało mu się je wyprostować, a ja miałam kłopoty z powrotem do pozycji pionowej. Tylko Jonyk wirował wokół nas, ni to ruchami pływaka, ni baletmistrza. Tańczył.
– Nie mamy czasu, bo znowu nas złapią – syknął Kotyk. – Idziemy.
– Dokąd? – jęknęłam.
– Mamy do wyboru cztery królestwa: Denarów, Kielichów, Buław i Mieczy. Wszystkie, niestety, podlegają Cesarstwu. I nie wiem, jak nas tam przyjmą. Choć od pewnego czasu królestwa nie kochają Cesarzowej. Chyba dostrzegłaś, że nie jest ona zbyt sympatyczna? Wcześniej taka nie była… A Cesarz, niestety, ma coraz mniej do gadania. Kolejność królestw, do których się udamy, jest obojętna, bo wszędzie i tak będziemy szukać Księcia lub Ptaka. Niestety, tylko Złocisty Ptak może nam naprawdę pomóc – oświadczył Kotyk, ruszając w miarę żwawo w przeciwną stronę niż długi, czarny cień, który rzucał cesarski zamek.