Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział siódmy

Po śniadaniu wzięłam Jonyka do ogrodu, a że zaczęło się już lato i ziemia była nagrzana, położyłam go na kocyku, wśród kwiatów i traw. Sama usiadłam obok, na leżaku, z mocną kawą – i zaczęłam myśleć. Moim zdaniem, szukanie zawsze powinno się zaczynać albo od modlitwy do świętego Antoniego, albo od myślenia: gdzie mogę znaleźć to, co mi zginęło… Tak mnie uczył mistrz logiki, Adam, i chyba miał rację.

Postanowiłam połączyć obie te metody, więc uruchomiłam mózg i odmówiłam modlitwę do świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych:

Święty Antoni Padewski,

obywatelu niebieski,

niech się stanie wola Twoja:

niech się znajdzie zguba moja…

Święty Antoni już wiedział, że na niego Uczę. Zatem przeszłam do myślenia. Musiałam zanalizować dwa warianty: pierwszy, że fałszywa Joanna mówiła prawdę, i drugi, że kłaniała. Najpierw załóżmy zatem, że Kotyk rzeczywiście zachorował na wściekliznę, pogryzł Jonyka, a ta obca dziewczyna uratowała Dziecko i zraniła zwierzę motyką. Co mogło dziać się dalej? Kotyk, jak każde wściekłe stworzenie, nie uciekałby przed ludźmi, lecz wręcz przeciwnie: lgnąłby do nich. Zatem ktoś z naszego osiedla powinien natknąć się na niego! Tym bardziej że trudno byłoby go przeoczyć, skoro jest nietypowo wielkim kociskiem…

Wzięłam do ogrodu telefon i po kolei wykręciłam numery najbliższych i dalszych sąsiadów, pogotowie weterynaryjne, policję i schronisko dla zwierząt… Nie, nigdzie w okolicy nikt nie dostrzegł wściekłego kota. Przeciwnie, od paru lat na tym terenie nie było i nie ma wścieklizny… Nie, nie ma nawet wściekłych myszy. Wykluczone. Tak, jeśli kot był szczepiony przeciw wściekliźnie, to szczepionka powinna chronić zarówno jego, jak i jakieś podrapane czy pogryzione przez niego osoby. „A czyj to kot?” – zaciekawił się ktoś na policji. Odłożyłam słuchawkę.

Rozpatrzmy teraz wariant drugi: Kotyk wcale się nie wściekł, a w dodatku w ogóle nie pogryzł i nie podrapał Jonyka. Nie pogryzł, bo go kocha i ja to wiem. Ba, wyczuwa tę miłość nawet mój racjonalnie myślący mąż i najwyraźniej nie wierzy, że Kotyk mógł zaatakować naszego synka. W takim razie Dziecko skrzywdziła, raniąc jakimś ostrym narzędziem, tajemnicza dziewczyna, której aż tak zależało na tym, by dostać się do naszego domu, że prawdziwej Joannie ofiarowała pierścionek z czarnym kamieniem. Ten czarny kamień coś mi przypominał, lecz nie wiedziałam co…

W każdym razie zakładam teraz, że fałszywa Joanna zraniła Kotyka. Może nawet go zabiła. Na motyce zostały przecież zaschnięte ślady krwi i kociej sierści… Nie było ich mało… Ale Kotyk jest ogromnym, silnym stworzeniem, więc może udało mu się uciec przed ostatecznym ciosem? Jeśli tak, to gdzie poczołgałby się ranny, cierpiący Kot…? Jakiego miejsca by szukał, aby być bezpiecznym przed swoim wrogiem, a zarazem żebyśmy mieli szansę go znaleźć? Gdyż to był naprawdę wyjątkowo mądry Kot i nie robił niczego bez sensu…

Skończyłam pić kawę, zerknęłam na Jonyka, bawiącego się z zapałem własnymi nóżkami, i zaczęłam obchodzić uważnie cały ogród. Tym razem szukałam śladów krwi Kotyka. Skoro były na motyce, powinny też być gdzieś tu, w ogrodzie! Przez ostatnie trzy dni nie padał deszcz, ziemia była sucha, więc jeśli Kotyk zostawił ślady, muszę je znaleźć! Opadłam na czworaki i zaczęłam intensywnie wpatrywać się w grządki, ścieżki, rośliny.

Oczywiście, jak zawsze, gdy cokolwiek się działo, nasza sąsiadka zza płotu natychmiast się pojawiała! Teraz też objawiła się, jak zwykle w papilotach na głowie i – mimo ciepła – w pikowanym różowym szlafroku. Widząc mnie w nietypowej dla człowieka postawie, od razu zaczęła warować przy płocie, czekając, co też jeszcze się wydarzy! Ale miałam ją w nosie.

…i znalazłam. Najpierw dostrzegłam ciemne, purpurowe plamy wśród gęstej trawy, potem na paru kwiatach, a wreszcie na gałęziach róży. Ślady prowadziły w stronę tarasu. Teraz odnajdywałam następne… i znowu… znowu… A potem ujrzałam kolejną, większą plamę zaschniętej krwi i… ślady pazurów na beczce z deszczówką! Do diabła, od razu powinnam na to wpaść! Kotyk wiedział, że powinnam pamiętać o beczce!

„… chyba, że to ONA zawlokła go do beczki i utopiła. Kotyk się bronił, stąd te pazury na drewnie” – pomyślałam spanikowana. Zanim zdecydowałam się wleźć do beczki, zawróciłam z powrotem w jeszcze większej panice: zostawiłam przecież Jonyka samego, na kocyku, z drugiej, niewidocznej teraz strony domu! A jeśli TA DZIEWCZYNA wróci i znów zrobi mu jakąś krzywdę?

Teraz działałam błyskawicznie: wróciłam, złapałam Dziecko i pognałam do beczki. Kątem oka dostrzegłam, że podekscytowana sąsiadka tak się przechyliła, aby lepiej nas widzieć, że prawie wpadła przez płot do naszego ogrodu. Nie zważałam na nią. Jonyka położyłam w trawie u podnóża beczki, a sama już nie wspinałam się na nią nieporadnie jak wtedy, gdy znalazłam Kotyka, lecz podstawiłam drabinkę, która na szczęście stała obok, oparta o ścianę.

– Dziecko leży gołe na ziemi i dostanie wilka! – wrzasnęła sąsiadka zza płotu.

– A potem ten wilk panią pożre! – odwrzasnęłam, wspinając się na suchą, ciepłą od słońca beczkę. To była pestka w porównaniu do tamtej zimowej wspinaczki. „Jakiej zimowej wspinaczki?” – zdziwiłam się przelotnie. Tym razem w gardle dławił mnie strach. Panicznie bałam się ujrzeć pływające na powierzchni deszczówki zwłoki Kotyka…

… na powierzchni jednak nie pływały żadne zwłoki, bo w beczce w ogóle nie było wody! Tylko na dnie stała płytka, może kilkunastocentymetrowa kałuża. W beczce nie było też tak ciemno, jak powinno być, gdyż klepki się rozeschły i przez szpary wpadały promienie słońca. To dlatego wyciekła z niej woda. Mieliśmy szczęście… W półmroku zobaczyłam bezwładne, wielkie cielsko kocura, leżące w płytkiej kałuży. – Rozeschnięcie się beczki uratowało Kotyka od utonięcia. Ale czy uratowało od śmierci…? Gdybym wcześniej wpadła na myśl szukania go tutaj! Może jeszcze wczoraj była jakaś szansa!

– Nie żyje, nasz Kotyk nie żyje – wymamrotałam i łapiąc za skraj beczki, opuściłam się na jej dno. Przyłożyłam głowę do ciała Kota, aby posłuchać, czy przypadkiem nie oddycha. Rany boskie! ODDYCHAŁ! Oddech był wprawdzie tak słaby, że ledwo poruszał pojedyncze włoski wilgotnego futra kocura, ale był!

O wiele trudniejsze niż wejście do beczki okazało się wyjście. Wzięłam się na sposób: chwytając skraj beczki jedną ręką, drugą złapałam drabinkę. Udało mi się spuścić ją do środka. Przytulając z całej siły Kotyka, wylazłam na górę. Usiadłam na skraju beczki i znów jedną ręką odwróciłam drabinkę, wystawiając ją na zewnątrz, i zlazłam.

Gdy położyłam Kotyka koło Jonyka, w trawie, ku mej radości i Jonyk, i Kotyk dosłownie na ćwierć sekundy zerknęli ku sobie jednym, tym zielonym okiem. Jonyk coś zagaworzył niezrozumiale.

– Co tam pani ma? – zawołała sąsiadka, nie mogąc wytrzymać z ciekawości.

– To moje drugie dziecko. Nieślubne! Dlatego trzymam je w beczce! – krzyknęłam. Teraz pognałam do telefonu i wezwałam pogotowie weterynaryjne.

– Żądam najlepszego lekarza! Cena nie ma znaczenia! – darłam się do słuchawki. Drugi telefon wykonałam do męża. Obiecał natychmiast przyjechać.

– Zrobicie z tym weterynarzem konsylium – powiedziałam surowo i odłożyłam słuchawkę.

Adam przyjechał jeszcze przed specjalistą z pogotowia dla zwierząt, w dodatku przytomnie wiózł już przygotowaną kroplówkę. Okazała się niezbędna, gdyż Kotyk, ułożony teraz na kanapce w pokoju dziecinnym, miał prawie białe dziąsła.

– … a to oznacza szok albo wylew. No, jest jeszcze trzecia możliwość, że po prostu stracił sporo krwi. Jeśli to wylew, to nie ma szans – mruknął Adam.

Weterynarz, gdy przyjechał, skoncentrował się już tylko na zewnętrznych ranach kocura. Było ich sporo. Trzy na tyle głębokie, że trzeba było założyć szwy. Na szczęście wielki łeb Kotyka był cały, choć mocno poharatany. Prawa przednia łapa była złamana, więc została włożona w specjalny, elastyczny półgips.

– Teraz możemy już tylko czekać. Przetrzyma tę noc albo nie – oświadczył weterynarz, inkasując sowite honorarium. – Będę tu jutro w południe. Jeśli będzie do czego przyjeżdżać…

– Nie do czego, lecz do kogo. I będzie – odparłam z naciskiem.

Było oczywiste, że tej nocy muszę spać w pokoju dziecinnym, z Kotykiem i z Jonykiem.

– Ale na czym, skoro Kot zajął kanapę? – spytał mąż.

– Na materacu dmuchanym – mruknęłam.

– Nie sądzę, żebyś musiała się aż tak męczyć. Twoja obecność nie ma znaczenia. Kotyk albo wyżyje, albo nie.

– Moja obecność ma znaczenie – powiedziałam z przyganą.

Na noc odłączyliśmy kroplówkę, a ja wsunęłam swój materac między kanapę a dziecinne łóżeczko. Jonyk, leżący na brzuszku, ciągle podnosił główkę i obracał ją w stronę Kotyka.

– On w tym wieku jeszcze niewiele widzi. To złudzenie. W rzeczywistości Jonyk bardziej czuł Kotyka, gdy razem spali, niż go widział – zwrócił mi uwagę Adam. – Wątpię, by umiał odróżnić go od innych kotów.

– On go widział – zniecierpliwiłam się. Nauka nauką, a ja swoje wiem.

Adam wyszedł i zgasiłam światło, zostawiając świecącą się nocną lampkę w odległym kącie pokoju. Postanowiłam, póki nie usnę, nie spuszczać oka z Kotyka. Muszę widzieć, czy jeszcze oddycha… Na razie kocie futerko ciągle delikatnie drżało, w rytm słabego oddechu.

… drżało na szczęście nadal i Alef powiedział: – Zrobimy mu nosze z mojej peleryny i z dwóch kijów. Nie mamy czasu. Musimy jak najszybciej dotrzeć do Źródła Kaph. Na szczęście znajduje się ono blisko Wieży Czterech Królestw.

– Co to jest Źródło Kaph? – spytałam, gdy już wiązaliśmy pelerynę Włóczęgi wokół dwóch grubych gałęzi. Jonyk tańczył wokół, dotykając co jakiś czas futerka Kotyka, jakby chciał się upewnić, że kocur naprawdę znowu jest z nami.

– Jedni nazywają to źródło Kołem Fortuny, gdyż jest ono okrągłe jak koło. Ja wolę jego starą, tradycyjną nazwę: Źródło Kaph. Gdy się w nim obmyjesz, wracają ci siły jego woda leczy rany i skaleczenia, a wypita, przywraca przytomność umysłu. Stąd nazwa Koło Fortuny, gdyż są na przykład rycerze, którzy piją tę wodę i obmywają się nią przed wyprawami po wojenne łupy. Z kolei różni awanturnicy i rabusie przybywają tu, zanim ruszą na poszukiwanie skarbów lub łupieżcze napady. Ale zwykli ludzie i zwierzęta pielgrzymują do Źródła, gdy są słabi, gdy zagraża im śmierć z ran lub choroby, z którą medycy nie mogą sobie poradzić. Źródło Kaph jest też zawsze oblężone, gdy w Cesarstwie panuje zaraza.

16
{"b":"87905","o":1}