Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dwunasty

Najpierw usłyszałam głos Adama, prawie oszalały z radości:

– Odzyskują przytomność! Spójrz tylko, oni odzyskują przytomność!

„O kim on mówi, u licha!” – pomyślałam z niepokojem. „A może to jakaś końcówka mego snu?” Otwarłam oczy i zaraz zamknęłam je z powrotem, w pokoju byli bowiem obcy ludzie…

– Tak, chyba zaczynają nas widzieć. Wraca im kontakt z otoczeniem. Widzisz, tak bałeś się o komplikacje mózgowe, a ja powtarzałem, że to minie – usłyszałam drugi, pełen zadowolenia głos, który dopiero po pewnym czasie rozpoznałam jako głos doktora Halberna, przyjaciela mego męża ze szpitala.

– A to kocisko, panie doktorze…? – spytał nie znany mi żeński sopran. – Czy to potwornie wielkie kocisko może wleźć do łóżeczka tak chorego niemowlęcia? Bo ono tam się pcha, widzi pan… Nagle skądś wylazło i się pcha.

– Może, może, wszystko może… – usłyszałam nieprzytomny z radości głos męża i zaczęłam myśleć, o jakim chorym dziecku mówi ta obca kobieta? Przecież chyba nie o Jonyku! Wczoraj, gdy kładliśmy się spać, Jonyk był całkiem zdrowy! No, może trochę marudził…

– Ale zarazki, panie doktorze… – zawiesiła głos kobieta.

– Jakie tam zarazki…! – zaśmiał się Adam. – Skoro pokonali tego wściekłego wirusa, to cóż im mogą zrobić niewinne bakterie domowego kota, który chowa się z Jonykiem niemal od pierwszych dni jego życia! Lepiej niech pani nakarmi to biedne zwierzę, bo pewnie jest głodne. W lodówce leży wątróbka…

– Nakarmię, czemu nie – odparła kobieta, zapewne pielęgniarka. – Ale jak długo żyję, jeszcze nigdy nie widziałam tak ogromnego kocura. Aż strach na niego patrzeć… A nie zrobić jeść pani i dziecku? Oczywiście, coś dietetycznego.

– Zrobić – powiedziałam przytomnym głosem.

– No i proszę! – zaśmiał się doktor Halbern. – Koniec grypy i nie ma mowy o jakichkolwiek powikłaniach! Owszem, to był wyjątkowo ciężki przebieg choroby, ale pacjentom już po trzech dniach udało się stanąć na nogi…

– Po jakich trzech dniach? – wymamrotałam. Otwarłam już na dobre oczy i mimo obecności tej pary mało mi znanych ludzi spróbowałam wyjść z łóżka. Adam gwałtownie mnie powstrzymał.

– Co robisz? – zdziwiłam się. – I skąd tu się wzięli ci wszyscy ludzie? Doktor Halbern, ta pani…

– Przecież sam nie dałbym sobie rady! Całe trzy doby oboje z Jonykiem byliście nieprzytomni!

– Nieprzytomni?! Przez trzy doby? – zdziwiłam się.

Miałam uczucie, że obudziłam się po przespaniu jednej, normalnej nocy. Owszem, chyba coś mi się śniło… jakiś koszmar? Byłam razem z Jonykiem zamknięta w jakiejś pułapce, bez wyjścia… Nie, jeszcze śniło mi się coś szalenie niezwykłego… ulotnego, mieniącego się jak złoto, ale cenniejszego niż ono… Lecz jeśli nawet, był to przecież sen na jedną noc! Choć nie… to COŚ złocistego było snem na całe życie…

Ze słów Adama wynikało, że razem z Jonykiem przeszliśmy wyjątkowo ciężką grypę, jej kryzys dopiero co minął – i nie ma mowy o żadnym wstawaniu. Może jutro, na kwadrans lub pół godzinki, ale nie dziś! Wykluczone! Ja tymczasem czułam się normalnie, ba, wręcz świetnie, nie byłam w ogóle osłabiona i tylko okropnie głodna. I absolutnie nie zamierzałam leżeć w łóżku, w dodatku w ciepły letni dzień!

Rozpętała się istna awantura. Ja nadal próbowałam wyjść z łóżka, Jonyk wierzgał nóżkami i też przejawiał chęć zmiany miejsca, Kotyk siedział koło jego głowy i spokojnie się mył, Adam zaś z doktorem Halbernem usiłowali przemocą zatrzymać nas nie tylko w pokoju, lecz także w tych okropnych, przepoconych wyrkach.

Wreszcie, po konsultacjach Adama z jego przyjacielem, łaskawie wyrażono zgodę, że mogę zasiąść, w ciepłym dresie, na leżaku w naszym ogrodzie (tylko nie w słońcu! – wołał Adam), a Jonyk mógł pobaraszkować sobie na grubym, rozłożonym na trawie kocu. I tam przyniesiono nam śniadanie.

Przy śniadaniu rozpętała się kolejna awantura. I Jonyk, i ja umieraliśmy z głodu. Jonyk połknął swoją porcję grysiku i zaczął drzeć się o jeszcze. Ja zjadłam dwa jajka na miękko i sucharek z masłem, po czym zażądałam kanapek z wędliną dla siebie i szynki dla Jonyka.

– Nie ma mowy – oświadczył Adam kategorycznie. – Co najmniej trzy doby musicie być na lekkostrawnej diecie.

– Trzy doby? – wrzasnęłam z furią. – A ty w tym czasie będziesz się opychać jajkami na bekonie? Naleśnikami z dżemem? Kanapkami z szynką, pomidorem i ogórkiem?

– Jeśli ma cię to denerwować, to będę razem z wami na diecie – zdecydował się Adam. Łaskawie odmówiłam, gdyż uprzytomniłam sobie, że przecież on wkrótce będzie musiał wyjść z domu, do szpitala, skoro trzy doby spędził z nami, a ja wtedy najem się do woli. Jonykowi też zrobię jajecznicę z dwóch jajek.

I tak właśnie zrobiłam. Adam pojechał autem, żeby odwieźć doktora Halberna i pielęgniarkę oraz wpaść do szpitala (dosłownie na kwadrans – podkreślił z naciskiem), zobaczyć, co dzieje się z pacjentami, a my w tym czasie w pośpiechu opychaliśmy się w kuchni, jak zabrani z bezludnej wyspy rozbitkowie, którzy przez miesiąc żywili się tylko korzonkami. Także Kotyk pożarł podwójną porcję wątroby, a na deser wylizał z miseczki trochę lodów, co uwielbia.

Gdy wróciliśmy w trójkę do ogrodu, zadowoleni, że zdążyliśmy przed powrotem Adama, Jonyk znów zaległ na kocu wraz z Kotykiem, a ja na leżaku, udając posłuszną rekonwalescentkę.

– W ogóle nie wierzę w żadną chorobę – wymruczałam, patrząc, jak Jonykowi i Kotu zamykają się oczy, po czym… zdrzemnęłam się. „Pełny żołądek i letnie ciepło robią swoje” – pomyślałam, nim ostatecznie zapadłam w sen.

– Byłaś gotowa mnie uśpić – rzekł Kot. – Nie mam ci tego za złe.

– Przepraszam – powiedziałam i zaczerwieniłam się ze wstydu. – Te okropne, podłe myśli o tobie to musiała być robota Gimel… Ja naprawdę tak nie myślę! To Gimel…

– Przestań wciąż wykrzykiwać jej imię – pouczył mnie Włóczęga.

– A wiesz, że ja się jej teraz nie boję? Teraz, gdy usłyszałam muzykę skrzydeł Złocistego Ptaka i gdy pojęłam, czym On naprawdę jest i że był tak blisko… – westchnęłam i wszyscy razem zamilkliśmy.

Rydwan gnał szybko, ale nie tak dzikim pędem, jak rydwan Gimel, z jej magicznymi końmi.

– Więc nie czujesz do mnie żalu, że cię w to wciągnąłem? I to razem z twoim małym synkiem? – spytał znowu Kot. – Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił, gdybym przypuszczał, że Ona posunie się tak daleko…

– Och, Kotyku! – zawołałam i przytuliłam do siebie jego wielki łeb. – Dobrze, że stanęłam z nią oko w oko! Dobrze, że przez to przeszłam! Ten strach, zwątpienie, spotkanie ze Złocistym Ptakiem… Nareszcie zrozumiałam, po co tu jestem! Dopiero teraz wiem, dlaczego muszę pomóc Księciu Thetowi! Bo mnie niegdyś pomogły siostry Amata i Cecylia, stwarzając miejsce, które mogłam nazwać domem. A teraz ja muszę pomóc odnaleźć dom innemu zagubionemu dziecku. Bo Książę, nawet jeśli ma już trzynaście lat i jest wyjątkowo rozumnym chłopcem, dla mnie wciąż jest dzieckiem. Zagubionym, wystawionym na niebezpieczeństwa dzieckiem, które musi wrócić do domu. Inaczej zginie albo też znajdzie inny dom, tak jak ja, ale nigdy nie będzie to ten prawdziwy! Lepiej niż inni rozumiem, jak bardzo ten chłopiec potrzebuje pomocy. Może właśnie dlatego wybrałeś mnie, Kocie? Nie tylko z powodu niezwykłych umiejętności Jonyka?

Kot milczał. Alef również. Może oni sami też nie wiedzieli, dlaczego akurat ja zostałam w to wplątana? Może to jednak był zwykły przypadek?

Zbliżaliśmy się do Królestwa Denarów, gdyż mury jego stolicy już były widoczne z oddali. Uderzały uporządkowaną schludnością, trochę pozbawioną fantazji. Chyba budowniczowie pragnęli jedynie, aby to miasto stało przez wieki, jego uroda zaś zbyt ich nie interesowała.

– Królestwo Kielichów to piękno, umiłowanie życia i wygody. W Królestwie Buław bezustannie poszukują wiedzy, niekiedy kosztem uczuć. A jakie jest to królestwo, ku któremu zmierzamy? – spytałam.

– Jego mieszkańcy są pracowici, gdyż wiedzą, że tylko w ten sposób osiąga się pieniądze i rozkwit państwa. Na ogół więc są bogaci. Nie zawsze lubią się tym bogactwem dzielić, choć bywają szczodrzy. Są sprawiedliwi, uparci, nieufni wobec obcych. Ale zbyt mocno wierzą, że za złoto można kupić wszystko – wyjaśnił Alef. – Wyznam szczerze, że z czterech królestw Cesarstwa najbardziej lubię bywać w Królestwie Mieczy.

– Dlaczego? – spytałam.

– Aaa, o tym to już się musisz sama przekonać. Ja moją wiedzę zdobywałem, rezygnując z wygód i wędrując przez całe życie. Ty chcesz swoją zdobyć zbyt łatwo – zaśmiał się Włóczęga. – Powiem ci tylko tyle, że w Królestwie Mieczy umieją połączyć rozum z porywami serca, pracowitość z umiejętnością wypoczynku, radość życia ze znajomością jego surowych praw, odwagę z rozwagą. W Królestwie Mieczy potrafią zatem połączyć wodę z ogniem, a w pozostałych trzech królestwach wybierają tylko jeden z żywiołów i trwają przy nim.

Mury Królestwa Denarów były solidne i mocne. Zamek zbudowano z tak potężnych głazów, że mógłby stać przez wieki. Strażnicy przy głównej bramie powitali nas uprzejmie, choć bez uniżoności; przyglądali nam się z zainteresowaniem i było widać, że doskonale wiedzą, kim jesteśmy, ale ich ciekawość miała swoje granice. Oto zażądali od nas uiszczenia opłaty za wejście do miasta! Kotyk zmarszczył gniewnie nos, lecz Alef obojętnie sięgnął do przepastnego worka i wyjął z niego zloty pieniążek z podobizną Cesarzowej. Złapałam go, nim strażnik zacisnął na nim dłoń:

– Pokaż! Nigdy go nie widziałam i zaraz ci oddam – wyjaśniłam zdziwionemu strażnikowi. Z jednej strony pieniążek miał symbole czterech królestw, a w środku dość nieudolny wizerunek Złocistego Ptaka – symbolu Cesarstwa. Na awersie widniała podobizna Cesarzowej.

– Bardzo ją upiększyli – mruknęłam. – Ma tu łagodną i dobrą twarz, a naprawdę to przecież wiedźma…

Nie mogłam zapomnieć, że Cesarzowa zakuła nas w dyby. Już chciałam oddać pieniążek strażnikowi, gdy tym razem to Kotyk wyciągnął grubą łapkę i uważnie obejrzał monetę. Wreszcie oddał ją zniecierpliwionemu wojakowi.

33
{"b":"87905","o":1}