Rydwan gnał niezwykle szybko, więc mocno trzymałam Jonyka na kolanach. Obok siedział Kotyk, skulony w swej zwykłej kociej pozycji. Za to nie było Włóczęgi.
– Gdzie Alef? – zawołałam, przekrzykując donośny świst przeciwnego wiatru.
– Wydawało mu się, że wpadł na pewien ważny trop, więc został w Królestwie Buław, aby go zbadać! – odkrzyknął Kotyk.
– Jaki trop?!
– Nie wiem. Nie zwierzył mi się! To dziwaczny człowiek. Ja mu nie ufam! Nie wiesz, iż nazywają go Głupcem? Głupiec zawsze wymyśli coś głupiego! – i Kotyk łypnął ku mnie błękitnym okiem.
Siedział po mojej prawej stronie, więc łypnął okiem lewym… Ciekawe, zawsze mi się wydawało, iż właśnie to lewe jest zielone. „Z kotami nigdy nic nie wiadomo” – pomyślałam. „Zwłaszcza gdy są to koty niezwykłe”.
Dlaczego jednak Kotyk, skoro nie ufa Alefowi, zgodził się mimo to wziąć go na towarzysza naszej wędrówki? Czyżby się go bał? I nie umiał mu odmówić? A zresztą mieliśmy z Kotykiem różne zdania, gdyż ja instynktownie czułam do Włóczęgi sympatię. I nie miałam go za głupca, jakkolwiek by go tu przezywano.
Obejmując z całych sił Jonyka, przyjrzałam się wypożyczonemu w Królestwie Buław rydwanowi. Była to niewielka, zgrabna dwukółka, którą ciągnęły aż cztery czarne konie. Nic dziwnego, że tempo jazdy mogło budzić podziw, a nawet lęk. Co gorsze, stale się wzmagało.
– Gnamy zbyt szybko – zwróciłam uwagę Kotykowi. – Wóz może się wywrócić, Dziecko wypadnie… I gdzie my w ogóle jesteśmy? To ma być droga do Królestwa Denarów?!
Kotyk skinął łebkiem, a ja się zdziwiłam. Oba królestwa powinien chyba łączyć porządny bity trakt? Tymczasem gnaliśmy wertepami, a naszą półdziką drogę-niedrogę otaczały mroczne, gęste lasy, prawie tak gęste jak dżungla. Mimo poranka robiło się coraz ciemniej.
– Skąd ten mrok? – spytałam nerwowo Kota. Jonyk też był niespokojny. Obracał ku mnie co chwila główkę i wydawało się, że zaraz coś powie, ale milkł, patrząc na Kotyka.
– Kotyk, gdzie my właściwie jedziemy? – spytałam, lecz Kot milczał, więc zirytowana przycisnęłam Jonyka do siebie jedną ręką, a drugą szarpnęłam Kota za łapę. To była łapa lewa i… uprzytomniłam sobie, że na lewej łapce powinien mieć półgips, który założył mu Adam! Do pełnego zrośnięcia się złamanej kości brakowało co najmniej tygodnia. Tymczasem gipsu nie było, a łapa… łapa robiła wrażenie całej i zdrowej! Nawet nie miała charakterystycznego zgrubienia, które tworzy się w miejscu zrostu kości, jak uczył mnie Adam…!
Kotyk obrócił łeb i spojrzał na nas. Jonyk przytulił się do mnie, odsuwając od swego ulubionego Kota… od swego ulubionego…? Zaraz, zaraz… Kotyk spojrzał na nas parą błękitnych ślepi! Gdzie podział się zielony kolor jednego z jego oczu?!
– Ty nie jesteś NASZYM Kotem – powiedziałam surowo, odsuwając się od zwierzaka na tyle, na ile mogłam, a mogłam, niestety, niewiele, gdyż rydwan był wąski.
Kot uśmiechnął się, pokazując duże, białe zęby. Rydwan gnał w coraz bardziej szaleńczym pędzie, a mimo wczesnego dnia mrok wciąż gęstniał. Zęby kocura bielały w nim, niemal lśniły, a uśmiech rozszerzał się. Łeb Kotyka zaczął ulegać jakiejś deformacji, lecz ten uśmiech był stale taki sam: szeroki, zagadkowy. Odwróciłam głowę, nie mogąc go znieść, gdyż było w tym uśmiechu coś przerażającego – a gdy po chwili spojrzałam znowu, ten sam uśmiech nie był już uśmiechem kocura, lecz… kobiety!
Kot zniknął, a koło mnie siedziała piękna, ciemnowłosa kobieta. Przypominała trochę tę kartę, którą Kotyk wyciągnął z talii: królową.
– Jesteś Królową Mieczy? – spytałam zaintrygowana.
– Chciałabyś, wiem, ale nie. Nie jestem Królową Mieczy – zaśmiała się kobieta. – Jestem kimś o wiele znaczniejszym niż głupiutka królowa głupiutkiego państewka – dorzuciła, a jej szeroki uśmiech nie znikał, lecz wydawał się coraz bardziej złowieszczy. Wtedy nagle zrozumiałam, kto koło mnie siedzi…
– Jesteś Gimel – powiedziałam, odruchowo zniżając głos do szeptu, jak uczyli mnie Kot i Włóczęga.
– Jestem Gimel – powiedziała z wyraźną dumą kobieta. – I naprawdę to ja rządzę tą krainą, a nie różni utytułowani durnie. Gdyż ja rządzę ich umysłami, gdyż wiele im obiecuję. Chyba wiesz, że większość ludzi traci głowę dla władzy lub pieniędzy?
– Nie wiedziałam, że jesteś aż tak piękna – zauważyłam z bezwiednym zachwytem, zapominając na chwilę o niepokoju. Ale podczas gdy ja wpatrywałam się w nią z przyjemnością, Jonyk, odwracając główkę od naszej towarzyszki podróży, z całych sił przytulał się do mnie.
– Mogę być, jaka chcę – odparła Gimel pobłażliwie, i w tej samej chwili przemieniła się w obrzydliwą, brudną, cuchnącą staruchę o twarzy tak zmarszczonej, że wydawało się, iż zaraz się w sobie zapadnie.
Rydwan nie dawał żadnej szansy, aby odsunąć się od tej koszmarnej wiedźmy, która mogła przyśnić się w jakimś chorym śnie. Na szczęście Gimel prawie natychmiast przeobraziła się znowu. Niestety, teraz stała się gigantyczną ropuchą wielkości człowieka i choć nie cuchnęła, była za to śliska i obrzydliwa. Zanim zdołałam wydać z siebie okrzyk obrzydzenia, już siedziała koło mnie drapieżna czarna pantera, z tym samym szerokim, białozębym uśmiechem na pysku.
– Przestań! – zawołałam i ku memu zdumieniu Gimel mnie posłuchała. Była znowu kobietą, choć inną niż ta pierwsza. Już nie była piękna, lecz groźna. Nie była młoda, lecz bezwiekowa. Mocna, szczupła, żylasta. Na studiach z powodzeniem ćwiczyłam karate, lecz nie miałabym żadnych szans w walce z nią. A zresztą ta istota w każdej chwili mogła się przeobrazić w lwicę czy żmiję. Walka wręcz z nią była bezsensowna. Teraz pojęłam, dlaczego Kotyk z Włóczęgą mówili, że nie broń jest nam potrzebna, lecz sposób. Zrozumiałam też, czemu w wyprawie ratunkowej poniosło klęskę tylu ochotników, zbrojnych rycerzy, którzy daremnie szukali Księcia Theta. W walce z koszmarem, jakim była Gimel, pomóc mógł tylko przypadek, a nie miecz…
– Dokąd nas wieziesz? – spytałam. Rydwan nadal gnał w tempie równym szybkości mocnego sportowego auta w TAMTYM świecie.
– Do mnie – odparła.
– Gdzie to jest: „do ciebie”? – zaciekawiłam się, mimo niepokoju.
– Wszędzie i nigdzie. Mogę przybrać każdą postać, mogę też wszędzie mieszkać. A tam, gdzie przebywam, zmieniam okolicę stosownie do moich potrzeb, aby stała się Krainą Mroku. Moje służebne zwierzęta nie czują się bowiem dobrze w świetle dnia.
Mówiła to niedbale, z pewną próżnością. Rydwan na chwilę zwolnił, tak jakby chciała, abym przyjrzała się bliżej krainie, o której mówiła: w gęstniejącym mroku wiły się wokół nas oślizłe kształty ni to wężów, ni innych, równie ohydnych, groźnych stworzeń. W ich pyskach też dostrzegłam duże, białe, ostre zęby. Nad naszymi głowami, z posępnym krakaniem, fruwały sępopodobne ptaki. Roślinność była tu gęsta, lepka, galaretowata, grunt zaś bagnisty i mlaskał obrzydliwie pod kołami rydwanu. Ze zgrozą dostrzegłam, że gdy nasz pojazd zwolnił, jego koła od razu zaczęły zapadać się w tym mazistym, ruchomym podłożu. Na szczęście Gimel znów pognała konie i rydwan mknął teraz nieomal w powietrzu.
– Co zrobiłaś z Kotem i Włóczęgą? – spytałam, udając, że Kraina Mroku nie robi na mnie wrażenia. Z całej siły przytulałam głowę Jonyka do siebie, zasłaniając mu oczy. Nie chciałam, żeby przeraził się bardziej niż ja. Był w końcu tylko malutkim Dzieckiem…
– Nic nie zrobiłam z tą śmieszną parą – odparła Gimel z nieznośną pobłażliwością. – Po co miałabym robić coś z kulawym Kotem, któremu nikt nie ufa, i z obdartusem, którego wszyscy zwą Głupcem? Mam ciebie i Dziecko.
Wystarczy.
– A co chcesz zrobić z nami? – spytałam z niepokojem. Spojrzała na mnie uważnie i nic nie powiedziała. W jej oczach dostrzegłam głębię studni i zarazem pustkę oczu ślepca. Nie było w nich żadnego uczucia. Rydwan nagle wjechał w wąski skalny tunel, mknął nim przez chwilę, a potem, ku memu oszołomieniu, cztery konie w szaleńczym pędzie przeniknęły skalne ściany i zniknęły. Rydwan zatrzymał się i znieruchomiał.
– Wysiadaj – rozkazała Gimel.
Wysiadłam, trzymając Jonyka w objęciach. Ledwo znalazłam się na ziemi, rydwan, tak jak wcześniej konie, rozpłynął się w powietrzu. Rozejrzałam się: stałam pośrodku skalnej pieczary, której rozmiarów nie mogłam ocenić, gdyż wypełniał ją mrok. Bałam się panicznie, że w pieczarze znajdują się takie same potwory jak te, które widziałam na trakcie, za to przynajmniej podłoże było twarde, a ściany nie wydawały się galaretowate, lecz z kamienia.
– Czego od nas chcesz? – spytałam, usiłując skryć drżenie głosu. Gimel stała spokojnie, otulona w długi, ciemny płaszcz z kapturem. Znowu pokazała białe zęby w tym niedobrym, szerokim uśmiechu i powiedziała:
– Nie chcę wiele. Masz powrócić do swego świata i nigdy więcej nie odwiedzać naszego. Nigdy, rozumiesz? Nawet gdybyś miała ochotę lub gdybyś trafiła na coś, co wywoła w tobie potrzebę powrotu. Masz zostać TAM, u siebie. Wówczas ani tobie, ani Dziecku nie stanie się krzywda. Decyzja o opuszczeniu naszego świata nie będzie cię nic kosztować. Zanim tu trafiłaś, żyłaś przecież wygodnie i szczęśliwie, prawda? Nasz świat nie jest ci do niczego potrzebny, przeciwnie, sprawia ci kłopoty, burzy twój spokój i normalne życie.
W duchu musiałam przyznać jej rację. Owszem, moje przygody w Krainie Kota tak długo były ciekawe, póki nie zaczęły być niebezpieczne…
– Ale to nie zależy ode mnie – powiedziałam z wahaniem. – Ja sama nie wiem, jakim cudem tu przybywam. Zasypiam TAM, u siebie, a budzę się już TUTAJ, w waszym świecie. A czasem zasypiam i nic się nie dzieje, pozostaję TAM. I wiem, że to nie ma nic wspólnego z moją decyzją. To nie ja wybieram moment przybycia lub powrotu. Przecież gdyby to ode mnie zależało, to zamiast rozmawiać z tobą TUTAJ, już dawno byłabym TAM, u siebie, w bezpiecznym domu…
– Ktoś podsunął ci Magiczny Korzeń, ułatwiający przemieszczanie się TU i TAM, gdy tylko znajdzie się Przewodnik. Ale to można przerwać – powiedziała Gimel, ciągle tym samym, chłodnym głosem. – Wystarczy, że zabijesz Kota. Niestety, nie mogę cię w tym wyręczyć, a szkoda. Lecz gdy ja to zrobię, wtedy nawiedzi cię jego duch i nadal będzie przeprowadzać was z TAMTEGO świata TUTAJ. Albowiem to jest Kot Magiczny, a jego miłość do Księcia Theta jest tak silna, że przezwycięży nawet śmierć. Dlatego to ty musisz go zabić i zakopać jego zwłoki w swoim świecie. Wtedy już nigdy TU nie wróci.