Otwarłam znów tę nieszczęsną szufladę i sięgnęłam pod bieliznę. Wymacałam talię kart i wyjęłam. Rozdarłam byle jak firmowe opakowanie i zaraz spaliłam je w kominku, w salonie. Po co Adam ma znaleźć je w koszu na śmieci? Sprawdziłam, czy Jonyk śpi grzecznie w ogrodzie. Spał. Ciekawski Kotyk sprawdził to razem ze mną i razem ze mną zawrócił do salonu. Położyłam talię tarota na stole, „koszulkami” do góry, a obrazkami do spodu. Nie chciałam ich oglądać. Po co? Interesowała mnie tylko jedna jedyna karta, którą sobie wyciągnę… Aha! przecież trzeba je potasować! – przypomniałam sobie. Zaczęłam tasować karty, co szło mi nad wyraz nieporadnie, gdyż nigdy w nic nie grałam. Nawet w głupie oczko czy remika. Tylko w westernach widziałam graczy, którzy tasowali talię w sposób nieomal magiczny. Kot wylazł na stół i przysiadł na nim, żeby lepiej widzieć, co robię. Pewnie bawiły go te szeleszczące, nieduże kartoniki. Dziwiłam się, że nie wyciąga po nie swojej grubej łapki.
… Ha! Przecież mogłam zachęcić Kotyka, aby wyciągnął za mnie tę jedną kartę! To by dopiero była wróżba! Koty uchodzą za zwierzęta ważne dla magii. W każdym razie o wiele ważniejsze niż na przykład psy. Psy są wprawdzie wierne ludziom, lecz całkiem niemagiczne.
– Kotyk… – powiedziałam, patrząc prosto w ślepia, z których każde było w innym kolorze. Jak u mojego synka. – Kotyk, ja rozrzucę te karty na stole, a ty dotknij łapką jednej z nich – oznajmiłam mu z powagą, tak jakby kocur mógł rozumieć moje słowa. Ale jak zabawa, to zabawa… Kotyk też patrzył na mnie z powagą.
Rozrzuciłam karty na śliskim, drewnianym stole. Kotyk spojrzał na nie zaciekawiony, lecz nie wyciągnął łapki. Już, już chciałam go ofuknąć, że jest głuptas i choć wygląda na rozumnego, to nie pojmuje ani słowa z ludzkiej mowy, gdy lewa przednia łapka Kotyka drgnęła. Ta łapka, która wciąż była w półgipsie. Kotyk opuścił łeb i najwyraźniej przyglądał się jednakowym z tyłu kartom. Potem, jakby rzeczywiście podjął decyzję, wysunął grubą łapkę i przyciągnął do siebie jedną z kart. Gdy już znalazła się tuż koło niego, znów usiadł wyprostowany, patrząc na mnie zielono-niebieskimi ślepiami.
Złożyłam ponownie w talię wszystkie rozsypane karty, z wyjątkiem tej jednej, która leżała koło Kota. Siedziałam teraz przy stole, wpatrując się w jej kolorową koszulkę, i ani drgnęłam. Kotyk sprawiał wrażenie, że czeka, aż ją wezmę. Ale ciągle jej nie brałam. Bo nagle, wiedziona instynktem, poczułam, że ta karta naprawdę jest ważna. I bałam się ją ujrzeć.
Słyszałam trochę o tarocie. Niewiele. Wiedziałam jednak, że wśród obrazków znajdują się Śmierć czy Demon, które bardzo źle wróżą na przyszłość. No i jest też ten Wisielec z okładki. I jakiś Bezimienny Włóczęga, Duch Eteru, Alef czy jak mu tam. Okropnie się bałam, że Kotyk wyciągnął mi jakąś straszną kartę. Taką, która, na przykład, wywróży śmierć w naszej rodzinie.
Kotyk tymczasem spojrzał na mnie uważnie i popchnął kartę w moim kierunku. Bawił się nią, jak wszystkie koty. Teraz ja powinnam popchnąć ją w jego stronę. Bo jemu się pewnie wydaje, że to jest mała mysz…
Ojejku! Przecież kupiłam w supermarkecie sztuczną mysz dla Kotyka! A zakupy już przywieziono! Popędziłam do kuchni i z dużych toreb, ciągle nie rozpakowanych, wyjęłam małą brązową myszkę. Wyglądała jak żywa. Ciekawa jestem, co zrobi Kotyk…
Wróciłam do salonu i trzymając zabawkę za sobą, zobaczyłam, że Kotyk wciąż siedzi na stole, koło karty tarota. Rzuciłam mysz na stół. Poturlała się i zastygła w pozycji Przypominającej do złudzenia żywą polną myszkę. Ale to głupie kocisko nie zwróciło na nią najmniejszej uwagi!
– Gdybyś spotkał prawdziwą mysz, to pewnie zamiast ją złapać, nawet byś na nią nie spojrzał! – zawołałam gniewnie. – Myszy mogłyby nas zjeść, a ty niczego byś nie zrobił w tak ważnej sprawie!
Kotyk nadal nieruchomo tkwił koło karty i przypominał święte figurki egipskich kotów z czasów faraonów. Widziałam je na rysunkach.
– Dobrze, skoro tak bardzo chcesz, wezmę tę kartę i ją odwrócę – powiedziałam, udając sama przed sobą, że o to chodzi nierozgarniętemu zwierzęciu. A ono sobie po prostu siedziało na stole, i tyle. I najpewniej w ogóle zapomniało o leżącej koło niego karcie z talii tarota.
Powoli wyciągnęłam rękę, ujęłam kartę i równie powoli odwróciłam ją. Ciągle nie patrząc, położyłam ją na stole obrazkiem do góry. Dopiero teraz zdecydowałam się na nią zerknąć. Spojrzałam z ukosa – i wybuchnęłam śmiechem. Tyle ceregieli, tyle udawania, iż chodzi o Wielką Magię i że udział w tej magicznej ceremonii bierze nie mniej Magiczny Kot, a wszystko po to, żeby odkryć kartę Królowej! W zwykłych kartach także są aż cztery królowe, czterech króli i cztery asy. Też mi „mówiąca karta”…! Owszem, była nawet ładna. Przedstawiała pięknie ubraną kobietę, w ozdobnym stroju i w koronie. Obok niej widniały dwa skrzyżowane miecze. I tyle. Tylko tyle. A ja już wyobrażałam sobie Bóg wie co…
Koniec z głupawym tarotem! Dołączyłam kartę Królowej do talii i – tym razem już chyba na długo – upchnęłam ją w szufladzie.
– No i co mamy na obiad? – usłyszałam głos Adama, dobiegający z ogrodu, z miejsca, gdzie stał wózek z Jonykiem. Nasz synek już się budził, mąż wrócił z pracy, wszyscy, ja też, są głodni, a tymczasem obiad ciągle nie gotowy! Ładna ze mnie żona i matka!
– Co pomyślisz o mnie, gdy obiad będzie z puszek? – spytałam, przytulając się do Adama na powitanie.
– Nic – roześmiał się. – Coś mnie tknęło, bo jadąc do domu ze szpitala, pożarłem big maca, czego na ogół nie robię. Jak wiesz, nie jestem zwolennikiem plastikowej kuchni Mc Donalda. Ale co dasz Jonykowi?
Na szczęście miałam dla Jonyka wczorajszą zupkę jarzynową z mieloną cielęciną.
– Zaczytałaś się w jakimś kryminale? Lub zapatrzyłaś w melodramat w telewizorze?
– Nawet nie – roześmiałam się. – Coś chyba jest w pogodzie i gdy Jonyk usnął w ogrodzie, to ja też się zdrzemnęłam…
…i niespodziewanie dla siebie samej znów okłamałam Adama. Od pewnego czasu coraz częściej go okłamuję, czego przedtem nigdy nie robiłam. Co prawda okłamuję go w drobnych, niepoważnych sprawach, ale jednak… Psuje mi się charakter czy co?
Reszta dnia przeszła miło i spokojnie. Po marnym obiedzie Adam się zdrzemnął, a ja popracowałam nad moją powieścią, choć szło mi jak z kamienia. Potem posiedzieliśmy w ogrodzie, leniwie spierając się o letnie plany. Adam chciał, żebyśmy wyskoczyli, choćby na tydzień, do Grecji, i uważał, że Jonyk jest dostatecznie duży na taką wycieczkę, a Kotyk przeczeka naszą nieobecność w szpitalu, pod opieką pielęgniarek. Ja zaś oceniałam, że pięcioipółmiesięczne niemowlę jest za małe, by podróżować, nie chciałam też oddawać Kota żadnym, nawet najmilszym pielęgniarkom i proponowałam odłożenie urlopu do zimy. Wtedy Jonyk będzie mieć prawie rok i pojedziemy sobie w Alpy szwajcarskie na narty. Kotyka oddamy na tydzień do sierocińca, gdzie i Cecylia, i dzieciaki na pewno zajmą się nim znakomicie.
Nasz spór nie był na szczęście poważny, gdyż żadne z nas nie upierało się przy swoim. Już, już chciałam zażartować, że możemy wywróżyć sobie z tarota, co będzie lepsze, i dosłownie w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Znając jednak łagodność mojego męża, chyba stanie na moim: tego lata zostaniemy w domu.
Brak domowego obiadu zrekompensowałam domową kolacją. Co prawda niezbyt się natrudziłam: ugotowałam makaron po włosku, z dobrym, pikantnym sosem. I jednak znów poszłam spać do dziecinnego pokoju, bo tuż przed snem Jonyk zaczął marudzić.
– Żeby to tylko nie był początek letniej grypy – westchnął Adam. – W mieście jest prawie epidemia. A w szpitalu mamy już osiem przypadków powikłań, głównie u małych dzieci. Ale za to pamiętałem o obietnicy: łóżko jest zamówione, ogromne, jak dla całej armii i wkrótce je nam przywiozą. Więc przynajmniej nie będziesz się męczyć na tej wąskiej kanapce.
– A obicie w jakim kolorze? – spytałam, ziewając i modląc się w duchu, żeby to jednak nie była grypa i żeby Jonyk przestał marudzić. Ogarniała mnie coraz większa senność.
– W wiśniowym. W bardzo ładnym wiśniowym kolorze. Gdy powiedziałem, że chcę kupić przynajmniej trzyosobowe łóżko, sprzedawca spojrzał na mnie porozumiewawczo i mrugnął okiem… – zaśmiał się Adam i zgasił nam światło.