Mimo że błyskawicznie wracałam do sił, Adam uznał, że trapi mnie jakiś smutek. I namówił, abym robiła to, na co mam ochotę. A miałam ochotę odwiedzić znów sierociniec.
– Proszę cię, nigdy nie zdradź przed Cecylią, że jej decyzja oddania mi tych dziecinnych ubranek mogła mieć jakiś związek z moją chorobą. Zrobiłbyś jej ogromną przykrość – powiedziałam Adamowi przed odjazdem. W szufladzie starej szafy zamiast dziwacznej sukienki, bucików i diademu leżał teraz klucz do bankowego sejfu. Wiedziałam, że nigdy z niego nie skorzystam. Nie musiałam. Miałam przecież w pamięci wygląd, dotyk, zapach tych dziecinnych rzeczy…
Jechałam teraz do sierocińca, gdyż doszłam do wniosku, że od narodzin Jonyka okropnie zaniedbuję ten mój pierwszy dom. Dręczył mnie też lęk, iż przed siostrą Amatą nie ma już wiele życia. Staruszka była tak wiekowa i słaba, że w każdej chwili mogła usnąć, aby się więcej nie obudzić. Kochałam ją jak matkę, gdyż to przecież ona mi ją zastępowała. Skądinąd ostatnio przestała mnie nękać myśl o szukaniu rodziców. Sama tym byłam zdziwiona. Miałam jednak dziwne uczucie, że te zamknięte w bankowym sejfie ubranka – to mocna, choć niewidzialna nić, która łączy mnie z zaginionymi rodzicami. Że wraz z tym ubrankiem odzyskałam także ich, choć fizycznie są nieobecni. A jednak wydawało mi się, że są gdzieś bardzo blisko, że czuwają nade mną jak ptaki nad swym pisklęciem…
Jonyk, zanim wsadziłam go do auta, sprawiał wrażenie, że chce w tę podróż wziąć ze sobą Kotyka. Darł się i wymachiwał rączkami w stronę zwierzaka. Kotyk nieruchomo siedział na trawniku przed domem i patrzył na nas intensywnie zielono – niebieskimi oczami. Wyglądał tak mą drze, że gdyby umiał mówić, zapewne powiedziałby mi coś ważnego. No cóż, koty nie mówią, więc to ja rzekłam mu na pożegnanie:
– Wrócę jeszcze dziś wieczorem.
Odjeżdżając, odwróciłam głowę. Kotyk siedział w złotej smudze słonecznych promieni, które układały się wokół jego potężnego cielska jak świetlista brama…
– Szkoda, że przyjeżdżasz na tak krótko – powiedziała Cecylia. – Przywykłam, że pomagasz mi w czasie wakacji. Biedna siostra Amata już niewiele rozumie z tego, co dzieje się wokół, a mnie ciągle przybywa problemów. Co wychowanek, to nowy kłopot. Właściwie to mam same kłopoty. Pięćdziesiąt różnorakich kłopotów i zmartwień. Ale największy mam z tym chłopcem… wiesz, z którym… tym z autyzmem. Jest u nas już ponad pół roku i nawet nie znamy jego imienia!
– Mojego też nie znaliście – odparłam.
– Jak to? – zdziwiła się Cecylia. – Zdawało mi się, że mając siedem lat, gdy już zaczęłaś wreszcie mówić, wypowiedziałaś sylabę podobnie brzmiącą jak „Ewa”…
– To nie jest moje prawdziwe imię – powiedziałam.
– Skąd wiesz? – zdziwiła się Cecylia.
– Wiem. Mniejsza o to. Wiem i już. Nie wiem skąd. I nie wiem, jakie ono jest, to moje imię, ale inne. Mniejsza o to. Co nowego dzieje się z tym chłopcem?
– Nowego?! – prychnęła Cecylia. – Po twojej ostatniej wizycie nabrałam wiary, że można nawiązać z nim kontakt. Przecież on coś do ciebie mówił, prawda? A przynajmniej w ogóle cię dostrzegł! Teraz jest z nim coraz gorzej. Utracił wszelki kontakt z otoczeniem, nie widzi nikogo z nas i zachowuje się jak ktoś, kto wierzy, że może wzbić się w powietrze…
– …jak ptak – dopowiedziałam bezwiednie, przypominając sobie ciemną sylwetkę chłopca machającego ramionami na trawniku, koło fotela drzemiącej siostry Amaty. Cecylia wzruszyła ramionami.
– Ptak, nie ptak, ale doktor Trenk coraz bardziej upiera się przy oddaniu go do zakładu specjalnego. Będzie tam przebywać z ciężko upośledzonymi, niedorozwiniętymi dzieciakami i wtedy już zamknie się w sobie raz na zawsze – powiedziała z troską moja przyjaciółka. Cecylia zawsze cierpiała, gdy cierpieli jej podopieczni.
– Przyjechałam głównie dla siostry Amaty. Boję się, że wkrótce już nigdy jej nie zobaczę. I chyba nie będę dziś mieć czasu ani cierpliwości dla twoich wychowanków. Przecież wiesz, że znowu chorowałam – powiedziałam zniecierpliwiona. „Skoro ten chłopiec faktycznie jest niedorozwinięty, to trudno trzymać go z normalnymi dziećmi! Cecylia musi to wreszcie zrozumieć!”
– Ciebie też chcieli dać do takiego zakładu… – powiedziała tymczasem moja przyjaciółka, przypominając mi najboleśniejszy epizod z mego dzieciństwa w sierocińcu. – Gdyby nie siostra Amata i jej upór…
Najpierw się speszyłam, a potem znów zirytowałam. Ja to ja! Lecz przecież zdarzają się rzeczywiście upośledzone umysłowo dzieci, czy to się Cecylii podoba, czy nie! Nic jednak nie mówiłam, żeby jej nie denerwować. Szłyśmy obie parkową alejką do zacienionego miejsca, gdzie drzemała w fotelu siostra Amata. Cecylia niosła Jonyka.
Już z daleka zobaczyłam, że koło fotela staruszki znów stoi ten chłopiec. Wyglądał jak nietoperz, w czarnym podkoszulku i w ciemnych spodniach, z ciemnymi włosami i śniadą skórą, bijąc dłońmi w powietrzu jak ptak skrzydłami.
– Nie boisz się, że on w końcu zrobi coś złego tej staruszce? Jonyka przecież szarpał, nie pamiętasz? – zdenerwowałam się. Ale Cecylia też się zdenerwowała i powiedziała ze złością:
– Właśnie w pobliżu siostry Amaty ten biedny chłopiec jest spokojny i łagodny! Tylko ją toleruje! Chcesz mu nawet to zabrać? A jeśli tak bardzo boisz się o siebie lub Dziecko, to idź sobie do normalnych dzieci, a z naszą staruszką porozmawiasz, gdy już będzie w swoim pokoju!
Zrobiło mi się wstyd. Milcząc, podeszłyśmy do fotela siostry. O dziwo, nawet Jonyk zamilkł, choć wcześniej coś tam sobie gaworzył w niezrozumiałym niemowlęcym języku. Nie mogłam oderwać oczu od nietoperzowatego chłopca. Znów uderzyła mnie jego niezwykła uroda, która w połączeniu z kalectwem jego umysłu sprawiała tym smutniejsze wrażenie.
… chłopiec na nasz widok ponownie wyszedł ze swego zamknięcia, przestał machać ramionami, wbił w nas ciemne, niemal czarne oczy i podszedł tak blisko, że prawie poczułam na twarzy jego oddech. Skamieniałam z irracjonalnego lęku. Cecylia zesztywniała.
– Czuję go – szepnął chłopiec. – Gdy mi go oddacie, on mnie zaprowadzi. Oddajcie mi go, proszę, tak bardzo was proszę…
Biedna siostra Amata na szczęście drzemała… Nie, wcale nie drzemała. Nagle otwarła oczy i jasnym, stanowczym głosem, przypominającym jej głos sprzed prawie trzydziestu lat, powiedziała:
– Ewo, daj temu chłopcu to, o co cię prosi.
– Nie wiem, co to jest, matko – odparłam szybko.
– To bądź z nim tak długo, póki się tego nie dowiesz – zdecydowała za mnie siostra Amata.
– Ale… przecież ja… to znaczy ja, proszę matki, wracam dziś do domu…
– Zatem weźmiesz tego chłopca ze sobą do domu i będziesz z nim tak długo, aż odkryjesz, czego on potrzebuje.
Nie tylko mnie, ale nawet Cecylię zatkało. Nawet ona nie stawiałaby przede mną aż takich żądań. Gdy jednak stawiała je siostra Amata… To przecież ona, poza Cecylią, była jedyną osobą w całym świecie, której naprawdę coś zawdzięczałam. Nie „coś” – ale wszystko. Zatem chcę czy też nie – a naprawdę nie chciałam! – muszę wziąć tego chłopca ze sobą do domu, choćby na dzień czy dwa. Ale co ja z nim tam będę robić? Jak dam sobie z nim radę? Milczałam. Cecylia też. Nawet chłopiec zamilkł, jakby wiedząc, o czym mówimy. I tylko Jonyk, ku memu zdumieniu, ciągle wyciągał do niego rączki. Nie bał się go, choć moim zdaniem były ku temu powody. Autystyczne dzieci potrafią bez powodu wpaść w gniew i stają się wtedy bardzo agresywne. Wyzwalają w sobie niekiedy ogromną, niszczącą siłę…
– Dobrze – powiedziałam po krótkiej walce z sobą. – Skoro matka tak bardzo chce, w takim razie wezmę go, lecz nie na długo. Muszę przecież opiekować się własnym synkiem. No i niedawno byłam chora… Nie mam dużo sił. Więc wezmę go na… na jeden dzień.
– To powinno wystarczyć, moje dziecko – powiedziała staruszka, uśmiechając się do mnie jak dawniej. – I wtedy mu to dasz, prawda?
– Ale co?
– Nie wiem. Lecz sądzę, że gdy go weźmiesz, będziesz wiedzieć.
Początkowo jechałam samochodem zesztywniała z lęku. Zgodnie z obowiązującymi przepisami, Jonyk tkwił w specjalnym krzesełku na tylnym siedzeniu, obok niego zaś siedział ten chłopiec. Nie mogłam przecież posadzić go koło siebie, na przednim siedzeniu, bo mógłby nagle rzucić się na mnie i spowodować wypadek! A trudno, żebym go wepchnęła do bagażnika! Ale prowadząc, cały czas zerkałam w lusterko, w głąb auta, czy aby „nietoperz” nie robi krzywdy memu synkowi. O dziwo, był spokojny. Jonyk ufnie wyciągał do niego swoje rączki, a „nietoperz” uśmiechał się i brał je w swoje wąskie dłonie. „Dlaczego właściwie nazywani go nietoperzem?” – pomyślałam z niechęcią do siebie samej, – „Bo go nie lubię? I jakim prawem go nie lubię, skoro jest wprawdzie obcym, lecz nieszczęśliwym i chorym chłopcem?!” Jonyk zagaworzył nagle radośnie:
– Tet…?
– Nie „tet”, tylko tata – poprawiłam go.
– Tet – powtórzył mój synek, a chłopiec zawtórował mu dźwięcznie:
– Tet.
„Ten chłopak jest na poziomie półrocznego niemowlaka” – pomyślałam ze smutkiem. „Obaj gaworzą, zamiast mówić”.
– Prowadzisz mnie do niego, tak? – spytał nagle „nietoperz” pogodnym głosem. Już chciałam mu coś odpowiedzieć, gdy Jonyk oświadczył donośnie:
– Tak.
Westchnęłam i skoncentrowałam się na prowadzeniu auta. Przejeżdżaliśmy właśnie przez miasto i musiałam bardziej uważać.
– Kot – zagaworzył znowu Jonyk.
– Widzę, że znasz nowe słówko, synku! – roześmiałam się i równocześnie pomyślałam, że Kotyk może dobrze wpłynąć na tego chłopca. Przypomniałam sobie głośną teorię jakiegoś amerykańskiego psychiatry, że towarzystwo zwierząt doskonale oddziałuje na upośledzone dzieci.
No cóż, na razie było lepiej, niż sobie wyobrażałam. W domu dam temu chłopcu jeść, położę go spać koło siebie na nowej kanapie, Jonyka umieszczę w jego dawnym łóżeczku – i jakoś przejdzie nam ta jedna, męcząca noc z niepokojącym, przymusowym gościem. Jutro po południu odwiozę go siostrze Amacie i powiem, że dotrzymałam danego słowa, ale, co było do przewidzenia, nic mądrego z tego nie wynikło.