Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział, szósty

Przestałam sypiać w dziecinnym pokoju, gdyż Jonyk zachowywał się wprost wspaniale i przez wiele nocy nie zdarzyło mu się nawet pisnąć przez sen. Wystarczało mu chyba towarzystwo Kotyka. Wieczorami znów cichutko stukałam w klawiaturę komputera, głowiąc się tylko czasem, skąd przychodzą do mnie te dziwaczne pomysły. Akcja mojej najnowszej powieści toczyła się w tak bardzo nie znanym mi kraju, że miałam ogromne kłopoty z poruszaniem się po nim. Bohaterowie też wydawali mi się dziwaczni i nie z tej ziemi. „W co ja się wplątałam?!” – myślałam czasem ze złością. Tym razem bowiem to nie ja prowadziłam moich bohaterów, lecz oni mnie… Parokrotnie postanawiałam rzucić tę powieść i zacząć pisać nową, ale coś mnie przy niej trzymało. Chyba upór…

Dwa miesiące minęły mi bardzo spokojnie, może nawet aż nazbyt, gdyż trochę zaczęłam się nudzić powtarzalnością codziennych zajęć związanych z pielęgnacją niemowlęcia. Życie pomiędzy mieszaniem zupek, zmienianiem pampersów, plewieniem ogrodu i pogodnymi rozmowami z Adamem było szczęśliwe, lecz odrobinę monotonne. Pragnęłam jakiejś odmiany, choć nie wiedziałam jakiej. I pewnego dnia nadeszła…

W południe listonosz przyniósł list, którego treść mnie podnieciła – i równocześnie zdenerwowała. Mój związek literatów powiadamiał mnie, że za cztery dni w stolicy odbędzie się międzynarodowy zjazd pisarzy dziecięcych i jestem, rzecz jasna, zaproszona. To wspaniale – tyle że ja, matka czteromiesięcznego niemowlęcia, nie mogę jechać! No bo to zajmie się Jonykiem? Kto zadba o to, aby go zawsze Porę nakarmić? Kto mu da pić, gdy będzie spragniony, kto zmieni pampersa, nie przetrzymując z lenistwa w mokrym, kto go codziennie wywiezie na spacer, bez względu na pogodę? A tak chciałabym pojechać…

– I pojedziesz – powiedział zdecydowanie Adam. Chyba on też wyczuł moją tajoną frustrację. – Ten twój zjazd to przecież tylko głupie cztery dni. Każda młoda mamusia jest święcie przekonana, iż nikt nie jest w stanie jej zastąpić. A od czegóż są agencje, które wynajmują fachowe baby sitters ? Jonyk jest bardzo ważny, ale twoje życie nie zaczyna się i nie kończy na Jonyku. Masz jeszcze zawód, który lubisz, masz sukcesy, które w nim osiągasz i kontakty zawodowe, które musisz podtrzymywać. Zresztą wyjazd na kilka dni świetnie ci zrobi. Odpoczniesz od mokrych pieluch, nocnych wrzasków, przypalającej się zupki.

Miałam rozliczne opory, ale zgodziłam się. Powiedzmy sobie szczerze: chciałam się zgodzić, i niewiele było trzeba, żeby nakłonić mnie do wyjazdu. To przecież rzeczywiście tylko cztery dni…

W agencji zarezerwowano dla mnie najlepszą ponoć baby sitter , jaką tylko można było sobie wymarzyć. Miała referencje od większości pań z naszej dzielnicy, i nie tylko. Zostawiłam więc zlecenie, że ma się zgłosić u nas w domu rano, w dniu mego wyjazdu, ale na wszelki wypadek pobiegłam ją osobiście zobaczyć. Nie oddam Jonyka byle komu, nawet na kilka godzin, a co dopiero na pół tygodnia! Musiałam mieć pewność, że ta dziewczyna wzbudzi moje zaufanie.

I wzbudziła. Joanna była miłą, spokojną około dwudziestopięcioletnią blondynką. Opieka nad niemowlakiem nie stanowiła dla niej nowości, a na dodatek z zawodu byłą pielęgniarką. No i lubiła koty. Sama miała w domu dwa. To przeważyło. O naszego kocura też przecież należało zadbać.

Dni mijały jak z bicza strzelił i ani się obejrzałam, gdy nadszedł dzień wyjazdu. Rano zajechała po mnie taksówka. Ucałowałam Jonyka, Adama, a nawet Kotyka i ruszyłam na lotnisko. Joanna miała się pojawić w ciągu godziny, mąż zaczynał pracę w szpitalu dopiero po południu, więc wszystko grało. Wręcz idealnie.

– Co dzień będę dzwonić! – krzyknęłam z jadącej już taksówki, a mąż uśmiechnął się wyrozumiale. Było jasne, że będę telefonować, i to może nawet nie raz, ale kilka razy na dobę, aby mieć pewność, że z opieką nad Jonykiem wszystko jest w porządku. I było w porządku. Tak przynajmniej twierdził Adam, gdy dzwoniłam, lub Joanna, gdy to ona odbierała telefon, bo maż był właśnie w szpitalu.

– Ależ tak – mówiła łagodnym, spokojnym, choć trochę zakatarzonym głosem. – Jonyk ma wspaniały apetyt, codziennie chodzimy na spacery… Oczywiście, że podaję mu witaminy! Nie, nie, prawie nie płacze po nocach… Tak, tak, Kotykowi daję dwa razy dziennie jeść i zawsze ma mleko w jednej miseczce, a wodę w drugiej. Doprawdy, proszę się nie denerwować, opieka nad dzieckiem to przecież mój zawód! A koty lubię…

Odżyłam. Pobyt w stolicy rzeczywiście świetnie mi robił. Spotkałam dawno nie widzianych przyjaciół – pisarzy i wydawców, nawiązałam nowe, pożyteczne znajomości, uzupełniłam w stołecznych sklepach moją garderobę i kosmetyki. Byłam na dwóch garden party, trzech lunchach z interesującymi ludźmi, a nazajutrz czekał mnie pożegnalny, wystawny bankiet. Wieczorem znów złapałam za telefon. Odebrał Adam.

– Ależ oczywiście, że wszystko jest w porządku – powiedział, lecz wydawało mi się, że w jego głosie słyszę jakieś napięcie.

– Adam, jeśli dzieje się cokolwiek niepokojącego, jeszcze dziś wsiadam w samolot i przylatuję… – powiedziałam nerwowo.

– Nie dzieje się nic złego, idź jutro spokojnie na ten swój bankiet i wracaj tak, jak miałaś wrócić, czyli pojutrze w południe – odparł mąż z naciskiem.

– Nic złego? – ponowiłam pytanie, gdyż ton jego głosu jakoś mi się nie podobał.

– Złego na pewno nic – podkreślił jeszcze raz. Odetchnęłam. Na bankiet miałam przygotowaną superkreację i sprawiło mi przyjemność, że dostrzegli to również inni. Potem spokojnie odespałam bankietowe szaleństwa i o godzinie dziesiątej byłam w samolocie, a o jedenastej trzydzieści wylądowałam na naszym podmiejskim lotnisku. Dochodziła dwunasta w południe, gdy z torbą podróżną wbiegłam do domu. Już z daleka dostrzegłam w ogrodzie wózek Jonyka, więc odetchnęłam z ulgą. Mąż ucałował mnie czule, choć z pewną sztywnością, i gdy energicznie ruszyłam do ogrodu, położył mi rękę na ramieniu i rzekł:

– Nie wystrasz się, bo Jonyk jest cały podrapany…

– Podrapany?! Jak to podrapany?! Chcesz powiedzieć; że Kotyk…

– Nic nie chcę powiedzieć. Sama ocenisz… Ruszyłam biegiem do ogrodu – i jak wryta zastygłam przy wózku. Leżał w nim Jonyk z głębokimi, krwawymi śladami pazurów na buzi, rączkach, nóżkach… Rozchyliłam mu koszulkę: głębokie, krwawe rysy widniały na jego całym biednym ciałku. W trzech miejscach mój mały synek miał nawet założone szwy!

– Kotyk…? – powtórzyłam ze zgrozą i niedowierzaniem.

– Podobno – odparł z takim samym niedowierzaniem mąż. – Tak przynajmniej twierdzi ta Joanna. No, ta dziewczyna, którą wynajęłaś…

– Co ona mówi?!

Adam streścił mi przebieg wydarzeń: dwa dni temu, wieczorem, gdy był na dyżurze w szpitalu, zatelefonowała nagle zdenerwowana i zapłakana Joanna. Zostawiła wózek z Jonykiem w ogrodzie, a sama poszła przygrzać mu kolację. Nagle wydało jej się, że słyszy dziwne, dzikie warczenie. Odwróciła się i ujrzała z oddali naszego Kota, który, warcząc jak dzikie zwierzę, atakował Dziecko! Jonyk rozpaczliwie płakał i nieporadnie wymachiwał rączkami, ale było jasne, że nie ma szans w starciu z rozjuszonym zwierzakiem. Spanikowana Joanna natychmiast pobiegła do ogrodu: wielki kocur po prostu rozszarpywał naszego synka!

– … no więc ta dziewczyna wzięła pierwszy z brzegu przedmiot, jaki miała pod ręką, czyli twoją motykę, bo akurat leżała, koło klombu, no i walnęła nią Kota. Podobno stawiał opór jak prawdziwy tygrys i musiała go kilkakrotnie uderzyć, zanim ostatecznie poddał się i uciekł. Jej zdaniem, nasz Kotyk prawdopodobnie się wściekł i chciał zagryźć Jonyka… Ja jednak jeszcze ciągle wstrzymuję się z zastrzykami przeciw wściekliźnie, bo mam nadzieję…

Adam umilkł, zamilkłam i ja. Jonyk spojrzał na mnie błękitnym okiem, a zielone skierował gdzieś w dół. Bezwiednie spojrzałam w ślad za nim: na ziemi, koło moich stóp leżała motyka. Jej metalowa część oblepiona była ciemnopurpurową, gęstą, zastygłą już mazią, przemieszaną z kocią sierścią… Zdrętwiałam. „A jeśli Kotyk nie był winny…” – Domyślałam w panice. Adam nie zauważył motyki, ale dostrzegł, że wpadłam w panikę.

– Nie denerwuj się – powiedział. – Zbadałem rany Jonyka. Są stosunkowo czyste, nie powinno być zakażenia… Jeśli Jonyk nie rozdrapie strupków, które się zrobią, to nawet nie będzie blizn. W każdym razie na buzi. A z tą wścieklizną to jeszcze mamy odrobinkę czasu… Gdyby Kotyk się odnalazł, gdybyśmy mogli stwierdzić, czy jest faktycznie chory…

Aha, zatem Adam też miał wątpliwości… Milczałam, mając przed oczami Kotyka z Jonykiem, sypiających co noc razem, przytulonych do siebie jak para najdroższych przyjaciół. Widziałam niezwykłe, tak podobne do oczu Dziecka, zielono-błękitne ślepia Kotyka, jego trójkolorowe miękkie futerko i słyszałam łagodne mruczenie, jakie wydawał, gdy się go głaskało. Owszem, miałam też w pamięci potężną masę jego gibkiego cielska i wielkie pazury, które jednak zawsze chował, gdy się z nami bawił… Wprawdzie mogło się zdarzyć tak nieszczęśliwie, że Kotyk złapał wściekłą mysz i zachorował… Ale w okolicy od dawna nie było wścieklizny! No i Kotyk, jak przystało na kota lekarza, był zaszczepiony!

– Kotyk… – zaczęłam z wahaniem. – Gdzie on może być?

– Uciekł. Nie ma go już od dwóch dni. Dokładnie od momentu, gdy zranił Jonyka, i gdy ta dziewczyna…

Znowu chwilę milczeliśmy, każde pogrążone w swoich myślach.

– Ty… ty w to wierzysz?! Wierzysz, że ten kot mógł zrobić coś takiego naszemu Dziecku? – zawołałam nagle, Adam zaś głęboko westchnął i niepewnie powiedział:

– Szczepienie powinno go chronić, więc ta wścieklizna… hm… trochę jest wątpliwa. Z drugiej strony to był ogromny, drapieżny kocur… Nigdy w życiu nie widziałem tak wielkiego kota. Gdyby taki kocur chciał kogoś zaatakować, nie chciałbym znaleźć się w jego skórze. Może Jonyk niechcący zrobił mu jakąś krzywdę, na przykład złapał za ogon? Może kocur wpadł wówczas w złość…? Ale czy aż taką, że chciałby zagryźć Dziecko?! Co najdziwniejsze, Jonyk teraz co noc płacze i nie chce bez tego zwierzaka spać. Najwyraźniej go szuka… Gdyby Kotyk… no wiesz… gdyby to on go tak poranił, to ja myślę, że Jonyk powinien raczej się go bać, niż tęsknić za nim.

13
{"b":"87905","o":1}