Литмир - Электронная Библиотека

Wzdrygnęłam się. Byłam wychowana w szacunku dla wszystkiego, co żywe. Zabicie nawet niewielkiego pająka wymagało ode mnie dużego wysiłku. Wolałam go przegonić, niż zabić, nawet gdy siedział w mojej wannie – co pająki, nie wiem czemu, uwielbiają robić. A w dodatku ja tego Kota naprawdę lubiłam. Nie, to za słabe określenie. Kochałam? To znów za duże słowo. W każdym razie to nie był jakiś zwykły kot, a zwykłego też przecież bym nie zabiła! Ale nawet gdyby to było całkiem mi obce kocisko, a nie zwierzę, któremu uratowałam życie, też nie umiałabym go zabić.

Gimel czytała w moich myślach jak w otwartej książce.

– Nie wiem, nad czym się zastanawiasz. To chyba proste? Przecież nawet nie znasz Księcia Theta i jest ci całkiem obcy. Po co masz narażać siebie i Dziecko, aby go ratować? Ta kraina też jest ci obca. A Kot…? No cóż, mając do wyboru życie Jonyka lub życie Kota, chyba nie będziesz się zastanawiać? Masz jeszcze inny wybór: twoje życie lub życie Kota.

– Zabijesz któreś z nas? – spytałam, słysząc ku swemu niezadowoleniu, jak drży mi głos.

– Nie, nie zabiję żadnego z was, zabijam w ostateczności. Ktoś TUTAJ, w tej krainie, tego nie lubi i zakazuje, a ja nie chcę MU się narażać. Ale to, co zrobię, będzie gorsze niż śmierć – uśmiechnęła się Gimel, błyskając zębami.

Słysząc jej słowa, doznałam uczucia, że w pieczarze jest jeszcze mroczniej, niż było.

– Co to będzie? – spytałam.

– Chcesz zobaczyć? Pokażę ci… W twoim świecie jest już ranek, bo czas TU i TAM płynie inaczej, choć bezustannie. Więc patrz, co tam się właśnie dzieje, a to dopiero początek i będzie jeszcze gorzej… – powiedziała Gimel i rozsunęła szeroko swój długi płaszcz. Nagle wydał mi się on ekranem, na którym ujrzałam zamazany obraz dziecinnego pokoju w naszym domu…

Później opisał mi to Adam. Gdy o tym mówił, wciąż był zdenerwowany, choć minęło już wiele dni i jego strach powinien zniknąć. Lekarz umie opowiadać spokojnie o chorobach swoich pacjentów – choć taki lekarz jak Adam zawsze przeżywa ich cierpienia. Istnieje dlatego słuszna, choć niepisana zasada: lekarz nie leczy własnej rodziny, chyba że zmusza go do tego sytuacja. Jest bowiem w dwójnasób zaangażowany emocjonalnie i boi się podejmować decyzje.

– Wszedłem rano do waszego pokoju i ujrzałem, że leżysz nieprzytomna, z bardzo wysoką temperaturą, widoczną już na pierwszy rzut oka, a Jonyk ma podobne objawy – opowiadał Adam, a głos ciągle mu drżał. – Zrozumiałem, że złapał was ten wirus letniej grypy. Znalazłem się oko w oko z bardzo groźną, grożącą komplikacjami chorobą, która dotknęła naraz dwie drogie mi osoby… Od razu zacząłem panikować, co jako lekarzowi nie miało prawa mi się zdarzyć!

– A Kot? – spytałam.

– Kota nie było. Pewnie zwietrzył niebezpieczeństwo i uciekł. Choroby ludzkie są groźne dla kotów. Ale jak możesz wypytywać, co robił Kotyk, gdy tobie z Dzieckiem groziła śmierć lub coś jeszcze gorszego? – zdziwił się mój mąż.

Na rozpostartym ciemnym płaszczu Gimel widziałam, jak na ekranie, obraz dziecinnego pokoju, w którym dwie osoby leżały nieprzytomne, a trzecia najwyraźniej cierpiała ze strachu o ich życie. Kota nigdzie nie było. Gdy Adam wszedł, w ogóle go nie rozpoznałam, ba, nie wiedziałam, że wszedł. Jonyk szklistym, nieobecnym wzrokiem patrzył w sufit, a z ust ciekła mu mała strużka śliny. To było okropne: i widok nas obojga w takim stanie, i przerażenie Adama.

– To nie jest letni wirus grypy, jak mówi uczenie twój mąż. W takim stanie ty i twoje Dziecko pozostaniecie już do końca życia. Wyobrażasz to sobie? – spytała z uśmiechem Gimel. – Twój mąż dość późno zorientuje się, że to nie jest grypa. Pewnego dnia wreszcie pojmie, że niby ciągle ma żonę i dziecko, ale tak jakby ich nie miał. Do końca trwać będzie w nadziei, że można coś zrobić, będzie sprowadzać najlepszych fachowców od chorób mózgu, od nieznanych wirusów i diabli wiedzą od czego. Obecność tej nadziei będzie o wiele gorsza, niż gdyby jej nie było. Będą mijały dnie, miesiące, wreszcie lata. Twój syn będzie rósł, ale nie będzie się rozwijać. Ty będziesz przypominać osobę upośledzoną umysłową, zwykłe warzywo. A wiesz dlaczego? Bo TAM będą tylko wasze ciała. Świadomość twego synka, podobnie jak twoja, będzie cały czas TU, u mnie, a nigdy TAM, w twoim świecie. Zamknę te wasze dwie, głupie świadomości w czarnej magicznej kuli, z której nawet ja sama nigdy nie będę w stanie ich uwolnić, rozumiesz? A teraz daję ci trzy dni do namysłu. Pamiętaj, że przez te całe trzy dni i całe trzy noce twój nieszczęsny mąż będzie umierał z rozpaczy…! Ale te trzy dni w samotności ułatwią ci podjęcie właściwej decyzji.

Gimel znów spojrzała na nas z wilczym uśmiechem, jej zęby zalśniły w mroku, a potem zniknęła. Usłyszałam, jak mój mały synek głęboko wciąga powietrze, tak jakby wcześniej wstrzymywał oddech ze strachu.

– Jonyk… Moje maleństwo – powiedziałam, tuląc go do siebie. – Nie bój się. Ona sobie poszła, a ja coś wymyślę. Na pewno wymyślę. A w najgorszym razie… w najgorszym razie obiecamy Gimel, że zabijemy Kotyka, i przysięgam ci, że zrobimy to w sposób całkowicie bezbolesny. Uśpimy go. Kotyk będzie sobie spokojnie, łagodnie zasypiał i po prostu nigdy więcej się nie obudzi… – i tu głos mnie zawiódł. Bezwiednie wypuściłam synka z rąk i rozpłakałam się.

…mój Jonyk zaś, lekceważąc prawa grawitacji, łagodnie wirując, pofrunął w górę.

– Frunę – powiedział.

– Jonyk! – zawołałam pełna lęku. – Wracaj natychmiast! Wracaj!

– Frunę – usłyszałam drugi raz, dobiegający z wysoka, głos mego synka, lecz już go nie widziałam w ciemnościach.

W rosnącej panice zaczęłam rozglądać się dokoła. Światło do pieczary sączyło się skądś z góry. Zatem gdzieś tam jest otwór, a może i wyjście. Niestety, nie dla mnie, przywiązanej prawami grawitacji do ziemi, ale dla mego tańcząco-fruwającego synka… Tak, dla niego może to być ucieczka z pułapki Gimel. Ale co zrobi, gdy już opuści pieczarę i znajdzie się w Krainie Mroku? Dokąd wtedy pofrunie? Obojętne dokąd, byle się stąd wyrwał! Przynajmniej on. Bo mnie to się nie uda. Choć mogłabym spróbować…

Przez kilka godzin obchodziłam ściany pieczary tylko po to, aby się przekonać, że jednak nie wychodzi z niej nigdzie żaden korytarz, tunel czy choćby najwęższa szpara. I niestety, ściany pieczary zamiast się rozszerzać, zwężały się ku górze, jak w mojej beczce na deszczówkę. Nie sposób było się na nie wspiąć. Z tej pieczary po prostu nie było wyjścia.

Tkwiłam więc w niej, nie wiedząc, jaki jest los Jonyka, choć byłam pewna swego losu. Modliłam się też, żeby nasz synek, po wyrwaniu się z tego miejsca, usnął gdzieś zmęczony i w ten sposób wrócił do naszego świata. Ale powrót TAM lub zjawienie się TU były prawdopodobnie uzależnione od obecności Kota lub Włóczęgi. A Kota nie było… W dodatku teraz już miałam pewność, że Gimel swobodnie przemieszcza się do obu światów. Gdy zechce tam schwytać Jonyka – zrobi to.

To był pierwszy dzień i pierwsza noc, gdy leżałam bez przytomności, z temperaturą czterdzieści jeden i pół stopnia Celsjusza, a obok, w swoim łóżeczku, w takim samym stanie leżał Jonyk. Adam nie wątpił, że to jest wirus tej fatalnej letniej grypy, której powikłania leczył już w swoim szpitalu. Ich ofiarą padały głównie dzieci. Jedno zmarło, o czym jednak Adam nie wspomniał wcześniej, żeby mnie nie straszyć, lecz teraz tym większy strach ogarniał jego – lekarza, męża i ojca. Zwłaszcza że ja co jakiś czas bredziłam i to moje bredzenie doprowadzało go do rozpaczy.

– Ale co mówiłam? – pytałam go później, niecierpliwie, z ciekawością i z nieuświadomionym niepokojem.

– Nie pamiętam – mówił Adam i mimo woli oddychałam z ulgą. Dlaczego? Wstydziłam się, że wygadywałam przy nim jakieś głupstwa? Czy też bałam się tego, co mówiłam? Lecz cóż takiego mogłam mówić? Przecież nie ma takich spraw, poważnych spraw, które ukrywałabym przed Adamem, bojąc się ich ujawnienia! Tak mi się przynajmniej wydaje…

– Przypomnij sobie, co mówiłam – prosiłam go znowu, wtedy gdy już oboje z Jonykiem wyzdrowieliśmy, lecz Adam kręcił głową, a potem z najwyższym wysiłkiem przypominał sobie jakieś strzępy mego bredzenia:

– Chyba śniły ci się koszmary, bo mówiłaś coś o ciemności, o ścianach, przez które nie możesz przejść, choć jakieś konie przez nie przeszły, i jeszcze mówiłaś o… nie, nie wiem. Nie wiem, bo czasem używałaś też niezrozumiałych słów lub nazw, które były chyba przypadkowymi zbitkami sylab, ot, tak jak w gorączce… Aha, mówiłaś też o fruwaniu… Zabawne, nie? Niby że ty fruwałaś, a może Jonyk, nie wiem… Dlatego określa się taki stan „bredzeniem w gorączce”, gdyż to, co wtedy się wygaduje, nie ma sensu – wyjaśniał Adam. – Więc po co ci, na miłość boską, dokładna relacja o tym, co wygadywałaś?!

W drugim dniu naszej choroby mój mąż zorientował się, że nie da sobie sam rady, i wynajął pielęgniarkę ze szpitala. Obojgu nam trzeba było podawać stale coś do picia i wprowadzać dożylnie glukozę. Jonyk musiał być równocześnie przewijany i kąpany. Leki przeciwgorączkowe nie pomagały, więc razem z pielęgniarką Adam zawijał nas w zimne, mokre prześcieradła lub wkładał do chłodnej wody w wannie. Mądrzy lekarze stosują czasem sprawdzone średniowieczne metody. Trochę to pomagało, lecz niestety nie na długo. W ciągu czterdziestu godzin ani raz nie odzyskaliśmy przytomności i kontaktu, choćby wzrokowego, z otoczeniem. Po lekach przeciwgorączkowych okropnie pociliśmy się i ciągle trzeba było zmieniać nam ubrania i pościel. Ale te nowe natychmiast robiły się gorące i wilgotne od potu.

– Na takie wirusowe grypy nie ma w zasadzie leków.

Antybiotyki podaje się tylko osłonowe, żeby nie przyplątała się inna choroba czy powikłania – wyjaśniał mi mąż.

– A Kot? – spytałam. – Ani razu nie zainteresowałeś się, gdzie zniknął Kotyk?

– Pytanie szlachetne, tylko że ja naprawdę nie miałem głowy do tego, żeby zastanawiać się, gdzie zniknęło to kocisko, skoro w grę wchodziło życie mojej żony i syna! – zirytował się mąż.

– Ale przecież Kotu też mogło dziać się coś złego – powiedziałam, równie zirytowana.

30
{"b":"87905","o":1}