Литмир - Электронная Библиотека

– Na przykład co?

– Na przykład… na przykład mógł się utopić w beczce z deszczówką!

– Aleś wymyśliła! – zdenerwował się Adam.

Mrok w jaskini zgęstniał i tylko po tym poznałam, że chyba nadeszła noc. Zdawało mi się, że gdzieś wysoko w górze, u niewidocznego stropu pieczary, zaświeciła odległa gwiazda. Może właśnie tam był ten otwór, którym wyfrunął Jonyk? A może tylko mi się zdawało? Nie sądzę, żeby w Krainie Mroku widać było gwiazdy…

W pewnej chwili, mimo ogromnego niepokoju, zasnęłam. Śniła mi się aksamitna sukienka ze strzępiącą się złocistą nitką, małe buciki z resztką pozłotki i zagadkowa obręcz z rubinowym kamieniem. Między tymi smutnymi ubrankami leżała karta do tarota. Nie, to były dwie karty. Na jednej widniała ta królowa na tronie, a na drugiej Bezimienny Włóczęga, Duch Eteru lub Alef. Gdy się obudziłam, niewiele pamiętałam z tego snu.

Drugi dzień był gorszy od pierwszego, gdyż wydawał się dłuższy. Zaczęłam też odczuwać pragnienie. Doskwierało mi o wiele mocniej niż głód. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zaczęłam liczyć kroki, wymierzając w ten sposób wielkość pieczary, w której byłam uwięziona. Głupie i bezsensowne zajęcie. Do niczego nieprzydatne. Pieczara okazała się rzeczywiście ogromna i szybko przestałam liczyć.

Jak to powiedziała Gimel? Że daje nam trzy dni czasu? Zatem po odpowiedź zjawi się jutro czy pojutrze? W trzecim dniu czy po trzech dniach? Im szybciej zbliżał się termin, tym bardziej pragnęłam, aby się zjawiła, już, natychmiast, i zrobiła ze mną to, co ma zrobić. Choć teraz zrobi chyba coś gorszego, niż zamierzała, skoro Jonyk uciekł. Wieść o ucieczce Dziecka na pewno ją rozwścieczy… Tylko co może być jeszcze gorszego od zamknięcia TUTAJ naszych umysłów w magicznej kuli – i pozostawienia TAM naszych otępiałych, nie kontaktujących z otoczeniem ciał? Bylibyśmy z Jonykiem jak puste skorupy, z których ktoś wyjął całą istotną zawartość. Skazalibyśmy Adama nie tylko na rozpacz, ale, co trudniejsze, na dożywotnią opiekę nad nami.

Najbardziej dręczyły mnie nie kończące się rozważania, czy Jonyk uciekł, czy też, na przykład, rozbił sobie główkę o strop pieczary i teraz leży gdzieś tu, może nawet blisko mnie, tylko ja w tym mroku go nie widzę? A może wyfrunął, lecz znalazł się w groźnej, nie znanej sobie okolicy – bo to była Kraina Gimel, a nie Kraina Kota – i padł ofiarą jej oślizgłych stworów lub ogromnych, drapieżnych ptaków…?

Ptaków? Dlaczego przyszły mi do głowy ptaki? Może nieprzypadkowo? Aby nie zwariować, zaczęłam zatem rozmyślać o Złocistym Ptaku, jego Rubinowym Jaju i czyniących cuda Małych Rubinowych Jajkach. Przypomniałam sobie, jak w Zwierciadlanej Komnacie ujrzałam po raz pierwszy iskrzący się, odległy zarys JEGO sylwetki. Wydało mi się, że pod ręką znów czuję mięciutki i ciepły dotyk JEGO pióra, które Włóczęga wyjął ze swego worka w Królestwie Buław. Co chciał udowodnić, paląc je? Że Cudowne Rzeczy nie są do badania, lecz do wierzenia w nie?

Nagle zapomniałam o pragnieniu, głodzie i lęku. Pogrążyłam się we wspominaniu Złocistego Ptaka i wszystkiego, czego się o nim TU dowiedziałam. Samo myślenie o Nim nie tylko przyniosło mi ulgę, ale poczułam się przez chwilę tak lekka, jakbym i ja umiała fruwać…

Kolejny dzień naszej letniej grypy był o wiele gorszy. Adam stwierdził, że temperatura, zamiast opadać, ciągle trzyma się na tym samym poziomie, w pobliżu granicznych czterdziestu dwóch stopni Celsjusza. Lekarz-przyjaciel, którego Adam wezwał na pomoc, radził, aby przewieźć nas do szpitala.

– W szpitalu czy tu, to nie ma znaczenia. I tak nic więcej nie jesteś w stanie zrobić, prawda? – spytał Adam i przyjaciel musiał przyznać, że nic. Tyle tylko że w szpitalu mogliby monitorować pracę naszych serc. Przy tak wysokiej temperaturze w pracy serca pojawiają się anomalie. Ale ani Adam, ani ten drugi lekarz nie stwierdzili ich za pomocą przenośnych elektrokardiografów.

– Dobrze – zgodził się jednak Adam, zupełnie wykończony. Nie spał już od czterdziestu ośmiu godzin. – Jeżeli na trzeci dzień nic się nie zmieni, to wieczorem wezwiemy karetkę i przewieziemy oboje do szpitala. Zgadzam się tylko dlatego, ponieważ boję się, że gdy minie trzecia doba, po prostu usnę na stojąco, oni oboje umrą, a ja nie będę o tym nawet wiedział…

Lekarz-przyjaciel w odpowiedzi dał Adamowi zastrzyk wzmacniająco-uspokajający. Oszukał go, że to preparat na wzmocnienie, więc mój mąż dzięki temu przespał kilka godzin. Jego przyjaciel i pielęgniarka czuwali przy nas bez przerwy, śledząc wszelkie możliwe zmiany w przebiegu tej wyjątkowo złośliwej grypy. Lecz mijały kolejne godziny i w naszym stanie nic się nie zmieniało. Ani na lepsze, ani na gorsze…

To był już trzeci dzień spędzany w pieczarze Gimel, co poznałam po słabej zmianie natężenia światła w pieczarze. Mimo strachu o Jonyka i o siebie, byłam potwornie głodna, a mój język z braku picia przypominał papier ścierny. Bardziej myślałam o wodzie niż o jedzeniu. Myślałam też o Adamie: czy rzeczywiście TAM jest teraz tak, jak mi to pokazała Gimel na ekranie swego czarnego płaszcza? Czy Adam jest teraz w naszym domu, z naszymi nieprzytomnymi, chorymi ciałami, pozbawionymi świadomości – bezsilny, przerażony i nieszczęśliwy? Czy mój mąż przypadkiem nie myśli, że to jest ta letnia grypa z powikłaniami? I próbuje nas leczyć, choć to nie ma żadnego sensu? I cierpi, obawiając się o nasze życie? Czy miałam prawo narażać go na to? Czy miałam prawo narażać życie naszego synka?

… o czym ja myślę! Dlaczego winię siebie! A cóż ja jestem winna! Zasypiałam na kanapce w pokoju dziecinnym i budziłam się w tej dziwnej krainie, którą w myślach nazywałam Krainą Kota. A potem nagle budziłam się znowu – i byłam z powrotem w domu. Przecież – dokładnie tak, jak powiedziałam to Gimel – nie mam żadnego wpływu na swoje „wizyty” w Cesarstwie! Czy ktokolwiek pytał mnie o to, czy chcę tu przybywać? Nikt! Zostałam tu ściągnięta bez udziału mojej woli! Ściągnęła mnie tu wola Kota! I tego kogoś, kto mi podsunął ów Magiczny Korzeń, który tak łapczywie pożerałam nocą w mokrym ogrodzie…

Gdy Cesarzowa mówiła o paskudnym charakterze Kota, miała rację. Jak ten kocur, fałszywe zwierzę, które uratowałam od śmierci w beczce z deszczówką, śmiał nas tak narażać! Gimel też ma rację. Słusznie zrobiłam, gdy powiedziałam Jonykowi, że skoro taka jest jej cena, to Kotyka trzeba uśpić. Zresztą, weterynarz zrobi to całkowicie bezboleśnie. Kotyk uśnie i nigdy się nie obudzi. I tyle. Za to póki ten okropny Kot żyje, to Jonyk, mój jedyny synek, narażony jest na ogromne niebezpieczeństwo. Adam zaś, jedyna miłość mojego życia, cierpi teraz z lęku o nas. A ja…? Ja też cierpię.

…i wtedy usłyszałam szelest. „Nietoperze?” – pomyślałam w pierwszej chwili, gdyż ów dźwięk skojarzył mi się z bezgłośnym uderzaniem skrzydeł w powietrzu. A może to jeden z potworów Gimel, które widziałam, jadąc rydwanem? Dźwięk zaczął narastać. Tak, to były skrzydła. Ogromne, gigantyczne skrzydła. Co najmniej ze sto razy większe niż skrzydła łabędzi…!

… dzikie łabędzie nad jeziorami, tuż przed nadejściem jesieni, nim ostatecznie pożegnają się z nami na zimę, zaczynają próbne loty. Jeździłam na wakacje nad jeziora i zawsze wyczekiwałam tej chwili. Było to na ogół pod koniec sierpnia. Łabędzie frunęły parami, nisko nad wodą – i wówczas słyszałam muzykę. Muzykę ich skrzydeł. Gdy usłyszałam ją pierwszy raz, przystanęłam, znieruchomiałam i stałam tak w zachwycie, nie wierząc, że to w ogóle słyszę: wielkie białe łabędzie poruszały majestatycznie skrzydłami, a zderzenie tych skrzydeł z powietrzem wywoływało dziwny, zmienny dźwięk, który nie był zwykłym odgłosem latania. To była MUZYKA. Prawdziwa muzyka. Omalże muzyka sfer niebieskich. Omalże.

Albowiem teraz… TERAZ SŁYSZAŁAM PRAWDZIWĄ MUZYKĘ SFER NIEBIESKICH. I wiedziałam, że to poruszają się skrzydła jakiegoś ogromnego, niewyobrażalnie wielkiego ptaka. Oczywiście, że to musiał być ON! Złocisty Ptak! Nie wątpiłam w to, choć GO nie widziałam. Lecz nikt nigdy Go nie widział. Niekiedy tylko, gdy ma się trochę szczęścia lub gdy się na to zasłuży, można dostrzec świetlistozłoty zarys Jego sylwetki. Ale zdarza się to bardzo, bardzo rzadko. Bo – teraz już to wiedziałam, choć nie wiem skąd – Złocisty Ptak nie jest po to, aby Go oglądać, ale by w Niego wierzyć. Nie jest po to, aby Go dogonić, ale aby Go zawsze, przez całe życie szukać. I właśnie to nadaje sens życiu: wiara i szukanie. A Rubinowe Jajo Złocistego Ptaka, które ponoć spełnia wszystkie życzenia i odpowiada na wszystkie pytania, nie jest po to, aby Je znaleźć, lecz by o Nim marzyć. Gdyż marzenie o Nim przydaje nadziei życiu. Bez nadziei życie nie ma sensu.

Jeśli rozwiązałam tajemnicę sensu istnienia Złocistego Ptaka właśnie w tej pieczarze, to chwała Gimel za to, że mnie tu uwięziła. A jeśli słyszę teraz MUZYKĘ SFER NIEBIESKICH, to Gimel ofiarowała mi najpiękniejszy prezent świata, nic o tym nie wiedząc…

Więc słyszałam teraz Muzykę Sfer Niebieskich – łopot skrzydeł Złocistego Ptaka, i choć nie dostrzegłam świetlistego zarysu Jego sylwetki, czułam, że jest blisko. A potem ze stropu pieczary, stamtąd, skąd płynęło wątłe światło, rozjaśniające gęsty mrok tego ponurego miejsca, tanecznie spłynął ku mnie Jonyk i powiedział: – Fruniemy…

– Nie umiem fruwać, synku – powiedziałam, wciąż zasłuchana w TAMTE dźwięki.

– Ależ umiesz – odparło moje Dziecko, więc posłusznie, razem z nim, wzbiłam się w powietrze i przeleciałam przez wąski otwór w stropie pieczary, wydostając się ku niebu.

„Frunę!” – pomyślałam z zachwytem. „Cóż to za cudowne uczucie!”

Byłam tak wstrząśnięta tym, że umiem fruwać, iż dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że mogę się też rozglądać. Widok z lotu ptaka był niesamowity. Zupełnie inny niż ten z samolotu, gdy tkwi się w metalowym pudle przy małym okienku. Frunęłam więc, rozglądając się wokół, pełna euforii. Bardziej spoglądałam jednak w dół niż w niebo. Gdy wreszcie na nie spojrzałam, przez ułamek chwili wydawało mi się, że widzę złocisty blask, płynący z przeciwnej strony niż słońce, i że jeszcze ciągle słyszę odległe echo Muzyki Sfer Niebieskich. Ale za moment nawet to ucichło – złote lśnienie zaś rozproszyło się i zatonęło w błękicie.

31
{"b":"87905","o":1}