Литмир - Электронная Библиотека

– Koty, Wasza Dostojność, mają twardy żywot, lecz Nauczyciel mógł lepiej się spisać – powiedział Mag.

– Nie o to cię pytałam – odparła ozięble Cesarzowa. – Oddajcie tej królowej jej Dziecko – wydała rozkaz dworzanom.

Natychmiast przytuliłam Jonyka do siebie, w chęci bronienia go, choć nie sprawiał wrażenia, że się boi. Nawet się do mnie nie przytulił po niemowlęcemu, ale obracał główką na wszystkie strony, wodząc dookoła zaciekawionymi oczami – zielonym i błękitnym. Tymczasem Cesarzowa spytała niecierpliwie:

– Czy jest tu gdzieś Jod?

Dworzanie rozsunęli się i spośród ich barwnego tłumu wyodrębniłam chudego, wysokiego starca o mocnej, żylastej budowie, który mimo wieku wydał mi się niezniszczalny.

– Jestem, o Pani – powiedział i wysunął się przed dworzan, kilka kroków od Cesarzowej. Cesarz uśmiechnął się do niego w serdecznym błysku oczu, jakby go znał i lubił.

– Jod, to ty byłeś odpowiedzialny za zajęcie się tym bezczelnym, kłamliwym Kotem? Wszak wiesz, że powzięliśmy podejrzenie, iż brał udział w porwaniu księcia? – spytała Cesarzowa, marszcząc gniewnie brwi i patrząc z niezadowoleniem to na Joda, to na swego cesarskiego małżonka. Chyba nie spodobała się jej sympatia, okazywana tak jawnie starcowi.

– Tak, Pani. Gdy wydałaś rozkaz, aby zniknął na zawsze sprzed twoich oczu, postanowiłem go utopić. Jak zapewne wiesz, koty nie cierpią wody. Zatem wrzuciłem go do wielkiej kadzi z deszczówką. Jeśli mimo to nadal żyje, uratował go chyba cud… – odparł Jod z niezmąconym spokojem.

– Cud lub Gimel, gdyż ten Kot na pewno jest jej sługą – wtrącił się nie pytany Mag, i Cesarzowa po raz wtóry spojrzała na niego gniewnie. Ale jej spojrzenie zaraz powędrowało ku Kotu, i w tych pięknych, czarnych oczach dostrzegłam zimną nienawiść.

– Jesteś fałszywym i bezczelnym oszustem. Przyczyniłeś się do tragedii naszego syna. A teraz dla sobie tylko wiadomych interesów zwodzisz nas od wielu miesięcy. Wmawiasz nam, że go uratujesz i przyprowadzasz coraz to innych ochotników. Wszyscy okazali się niewiele warci, jak ty i twoje obietnice… – zaczęła Cesarzowa twardym głosem, ale Kotyk, ku memu zdumieniu, ośmielił się jej przerwać:

– Byłem i jestem Kotem syna Waszej Cesarskiej Mości. Wasza Wysokość dobrze wie, że urodziliśmy się w tym samym dniu, o tej samej godzinie i że Los związał nas ze sobą na zawsze. Wasz syn kocha mnie, a ja jego. Staram się ze wszystkich sił, aby mu pomóc. I będę tak długo próbował, aż uda mi się go znaleźć. Zaprzestane ratować go dopiero w chwili mej śmierci, choć i to nie jest pewne, gdyż nigdy nie wiadomo, co naprawdę jest śmiercią, zwłaszcza w przypadku kotów takich jak ja…

Wcale nie zdziwiłam się, że Kotyk umie mówić. Już w ogóle nic mnie nie dziwiło. Nagle poczułam, że jestem przygotowana na każdą, nawet najbardziej nieprawdopodobną niespodziankę. Dwumiesięczne Dziecko, które mówi, Kot, który i mówi, i myśli, i maszeruje na tylnych łapach; niezwykła podróż w kosmosie, cesarski dwór… Wszystko to wydawało mi się naturalne i chciałam tylko wiedzieć, czy ufać powinnam Cesarzowej – czy jemu. Cesarzowa mówiła, że to niesamowite zwierzę jest oszustem, lecz ono zaklinało się, że kocha jej syna, którego spotkało jakieś nieszczęście. Ale jeśli ten Kot jest fałszywy, jak wszystkie koty – co głosi zdroworozsądkowa część mieszkańców ziemi? No bo w jakim celu ściągnął nas tutaj, narażając na nieznane niebezpieczeństwa? Byłaby to prawdziwie wredna kocia robota. I czego ten Kot od nas chce…?

Cesarzowa tymczasem znów zabrała głos:

– Czy to są ochotnicy numer siedem? – spytała ostro Kotyka.

– Tak – odparł, patrząc na Cesarzową błękitnym okiem, a zielonym zerknął na mnie i Jonyka. Już chciałam zaprzeczyć, że nie jestem żadnym ochotnikiem, a tym bardziej nie może nim być dwumiesięczny niemowlak, gdy Cesarzowa zawołała:

– Sześcioro nas zawiodło! Sześcioro przyprawiło nas o cierpienie, stwarzając nadzieję, której nie ma! Tych sześcioro przyprowadziłeś ty, Kocie, bo liczyłeś, że zgarniesz nagrodę lub ocalisz swoje marne życie. Gdyż podejrzewamy, że to właśnie ty maczałeś swoje pazury w zniknięciu naszego syna. Wszyscy wokół nie wątpią, że jesteś sługą Gimel, a nie naszym czy naszego syna. Tamtych sześcioro przegrało, mimo że byli książętami lub szlachetnymi rycerzami, a do pomocy mieli uzbrojone sługi. Pięcioro z nich wycofało się w porę, szósty zginął w niewiadomych okolicznościach. A teraz, głupi Kocie, przyprowadzasz mi niemowlę i słabą kobietę, która twierdzi, iż jest królową, choć ubrana jest jak żebraczka… Szydzisz sobie ze mnie?! Skoro tak, robisz to ostatni raz! Natychmiast zakuć ich w dyby! Potem pomyślimy, co z nimi zrobić!

Najpierw zamarłam, a potem chciałam, wraz z Dzieckiem, rzucić się do ucieczki. Ale dokąd?! Gdzie miałam uciekać? Nigdzie nie widziałam drugiej strony zwierciadlanej ściany. Zapomniałam nawet, w którym kierunku jej szukać. Wszędzie wokół roztaczała się nieznana mi przestrzeń, będąca częścią równie nieznanego miasta. A tymczasem już otoczyli nas cesarscy dworzanie, pilnując, abyśmy nie uciekli. Spoza nich wysunęli się uzbrojeni giermkowie, których wcześniej nie dostrzegłam. I dosłownie w przeciągu kilkunastu sekund od wydania przez Cesarzową rozkazu – ja, Dziecko i Kotyk zostaliśmy schwytani w mocny i bolesny uścisk obcych dłoni!

Cesarzowa wraz z dworem szybko oddalała się, giermkowie zaś powlekli nas w przeciwną stronę. Tylko starzec o imieniu Jod przystanął na moment, spoglądając ku nam wzrokiem, w którym wydawało mi się, że dostrzegam współczucie i sympatię. Ale mogło to być tylko złudzenie.

Po chwili męczącego przemarszu nieznanymi, opustoszałymi uliczkami znaleźliśmy się na wielkim placu, otoczonym bogatymi budowlami, nad którymi górował ogromny, uderzająco piękny zamek. Ale dla mnie miał on w sobie coś złowieszczego. Jednak nie miałam czasu bliżej mu się przyjrzeć, gdyż moją uwagę przykuły charakterystyczne, znajdujące się na placu dębowe dyby. Nie pomogła szarpanina ani moje wrzaski (Kotyk cały czas milczał i nawet nie miauknął). Jonyka wydarto mi z objęć i już po chwili każde z nas trojga tkwiło w oddzielnych dybach. Głowy mieliśmy unieruchomione ciasną drewnianą obrożą, a ręce (w przypadku Kotyka – przednie łapy) wsadzone w wąskie otwory. Cóż z tego, że nogi pozostawiono nam wolne, skoro nie mogliśmy się ruszyć nawet na krok!

– Coś ty narobił, Kotyku… – wyjąkałam, patrząc z przerażeniem na Dziecko. Mój ukochany synek, malutkie i bezbronne niemowlę, tkwił unieruchomiony w dybach, na wielkim placu nieznanego miasta, u stóp groźnie wyglądającego zamku, w obcym świecie! Być może póki Cesarzowa nie wymyśli czegoś innego – oby nie gorszego niż to! – ja jakoś przetrzymam, bo jestem silną, wysportowaną kobietą. Zapewne wytrzyma i Kotyk, bo koty – jak słusznie powiedział ten jakiś Mag – mają twardy żywot. Ale dwumiesięczne niemowlę po prostu umrze…

I wtedy obudziłam się.

7
{"b":"87905","o":1}