Литмир - Электронная Библиотека

Teraz poszłyśmy do pokoiku siostry Amaty. Staruszka już rzadko go opuszczała. Umysł miała niezwykle jasny i gorące, pełne miłości do wychowanków serce, ale jej ciało już przygotowywało się do dalekiej podróży, w którą, o czym obie z Cecylią wiedziałyśmy, siostra Amata wkrótce się uda, opuszczając nas na zawsze. I zrobi to bez lęku i żalu.

– Przywiozłam jej pudło czekoladek z marcepanem – powiedziałam do przyjaciółki i spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo. Siostra Amata, tak dzielna i stawiająca czoło wszelkim przeciwnościom, miała tylko jedną słabość, której folgowała na stare lata: uwielbiała słodycze.

Ucałowała mnie serdecznie i długo trzymała przytuloną. Siedziała, otulona w koce, w bujanym fotelu, który niezwykle lubiła. Mimo ciepłego lata było jej chłodno. I ten chłód z dnia na dzień, wbrew rosnącej za oknem temperaturze, stawał się bardziej dokuczliwy.

– Czy to źle, że tak późno zdecydowałam się pokazać ci twoje ubranka? – spytała drżącym głosem.

– Nie. Wręcz przeciwnie – odparłam, trzymając ją za pożółkłą, pełną starczych plam rękę.

– Miałam taką nadzieję – powiedziała z ulgą. – Przyrzekłam sobie, że pokażę ci je dopiero wtedy, gdy już będziesz dorosła i szczęśliwa. Nie chciałam, żeby to zawiniątko cię zasmuciło. Teraz, gdy masz dobrego męża 1 wspaniałe dziecko, zniesiesz to lepiej, prawda? Bo mnie to ubranko wydało się jakieś… jakieś smutne. I dziwne. Dające wiele do myślenia. Zbyt wiele.

– To po prostu był kostium na dziecięcy bal – powiedziałam z udanym ożywieniem w głosie. „Wyjaśnienie Adama jest tak proste, że aż zbyt proste” – pomyślałam nagle. Ku memu zdumieniu – coś z tych samych odczuć odmalowało się teraz na twarzy siostry Amaty: najpierw jakby ulga, a potem zamyślenie połączone z niedowierzaniem. Ale zaraz przywołała na twarz pogodny uśmiech:

– No tak, ależ oczywiście, że to musiało być ubrania na dziecięcy bal – powiedziała jasnym, pewnym głosem. Jednak mnie nie zmyliła… Siedziała teraz zamyślona i milcząca, a po chwili odezwała się, patrząc gdzieś daleko, za okno, poza park i poza horyzont:

– Mam wrażenie, że to ubranko jeszcze odegra jaką rolę w twoim życiu. Może nie doprowadzi cię do rodziny, ale bliżej zagadki twego pochodzenia…

Opowiedziałam dawnej matce przełożonej o Jonyku o naszym ogromnym kocurze, pokazałam jej fotografie oszczędziłam opowieści o dziwnych ranach i złych przygodach Dziecka i Kotyka; rozśmieszyłam ją historią oficjalnego imienia naszego synka. Już po godzinie siostrą Amata, choć uszczęśliwiona odwiedzinami, była wyraźnie zmęczona – i usnęła w swoim fotelu w czasie mojej opowieści o zjeździe pisarzy. Otuliłyśmy ją kocem i cichutko wyszłyśmy.

– Muszę jechać – westchnęłam. – Od rana nie ma mnie w domu, a każdej młodej matce wydaje się, że nikt nie zaopiekuje się dzieckiem lepiej niż ona, nawet jeśli jej, mąż jest lekarzem…

Cecylia uśmiechnęła się, trochę smutno, bo choć miała pięćdziesięcioro dzieci pod swoją opieką, to wiem, że marzyła o własnym. I obawiam się, że nigdy go mieć nie będzie gdyż zawsze zajęta jest cudzymi, a nie własnymi sprawami. Na miłość inną niż do tych osamotnionych dzieciaków, z tragicznymi na ogół życiorysami, Cecylia ciągle nie ma czasu.

– Ale, ale…! – przypomniała sobie nagle, gdy już stałyśmy przy moim samochodzie. – Przecież chciałaś zobaczyć tego autystycznego chłopca!

– Już nie zdążę. Następnym razem – powiedziałam. – Opowiedz mi tylko o nim.

Zmarszczyła brwi:

– To trudno opowiedzieć, jeśli się go nie zobaczy. Przyprowadzili go nam ci z opieki społecznej. Błąkał się, jak ty kiedyś, po ulicach miasta, tyle że ty miałaś mniej więcej cztery latka, a on wygląda na dużo więcej. Też, jak ty, nie mówił ani słowa, a gdy już zaczął mówić, to bardziej do siebie niż do nas. I w sposób nie zawsze zrozumiały. Chwilami myślę, że on nas nie akceptuje lub wręcz nie dostrzega jest takim samym odmieńcem jak niegdyś ty…

– Jeszcze dodaj, że był w aksamitnym ubranku ze złotą nitką i w złotych butkach – zażartowałam gorzko, ale Cecylia, ku memu zdziwieniu, spoważniała:

– Nie. On był całkiem nagi.

Aż drgnęłam z wrażenia. Po głowie od razu zaczęły mi chodzić możliwie najgorsze rozwiązania: chłopiec był zapewne molestowany seksualnie, i oby tylko nie przez własnych rodziców…

– Jest wyjątkowej urody – dopowiedziała Cecylia, w rytm moich niedobrych myśli. Otrząsnęłam się, wyrzuciłam z głowy złe skojarzenia, ucałowałam przyjaciółkę, obiecałam rychły powrót – i ruszyłam do domu. Nawet nie zobaczyłam się z dzieciakami. To paskudne, ale własne dziecko odsunęło mnie emocjonalnie od przebywających tutaj sierot.

Wielka, zabytkowa bryła budynku sierocińca, pełna wieżyczek i kamiennych balkoników, powoli mknęła wśród drzew parku. Tyle razy śniła mi się po nocach przez te wszystkie lata, to jawiąc się jako przybytek cierpień, to znowu jako miejsce spotkania ludzi, którzy nie tylko zainteresowali się moim losem, ale mnie pokochali. W każdym razie, czy tego chciałam, czy nie, przez piętnaście lat ten ponury, zniszczony pałac był moim jedynym domem, i właśnie dlatego nie chcę go całkiem porzucać. I nie porzuciłabym, nawet gdyby przełożoną sierocińca była całkiem obca mi osoba.

Postanowiłam, że zaraz po przyjeździe schowam „prezent” w najgłębszym miejscu szafy i że już tam nigdy nie zajrzę.

– Pokaż to ubranko! – zawołał z ożywieniem Adam, ledwo zaparkowałam samochód i weszłam do domu.

– Nie chcę – powiedziałam odruchowo. Jonyk z Kotykiem, jak zwykle wieczorem, baraszkowali a kocu przed kominkiem. Tyle że w kominku nie było ognia, gdyż lato wchodziło w swój najgorętszy czas.

Adam się uparł, więc z odruchową niechęcią wyjęłam z torby ten nieporządny pakunek i położyłam na stole. Mój mąż rozwinął go z namaszczeniem i zaczął rozkładać te trzy różne, lecz dziwnie pasujące do siebie części garderoby: małe buciki z ostrymi, zagiętymi w górę szpicami,; zetlałą, lecz wciąż połyskującą złotą nitką sukienkę i połyskliwy, choć ciężki krążek z metalu, z czerwonym kamieniem pośrodku.

Kotyk przeciągnął się po kociemu, opuścił Jonyka i wskoczył na stół, postukując gipsowym opatrunkiem.

– A sio! – zawołałam. – Nawet chorym kocurom nie wolno łazić po stole, a ty już jesteś prawie zdrowy!

– Zostaw… – szepnął Adam, patrząc z zaciekawieniem, jak ogromny Kot podchodzi do nieznanych sobie przedmiotów i zaczyna je oglądać, przekręcając łeb to na jedną, to na drugą stronę. Ba, on je nie tylko oglądał, ale wąchał, wciągając ich zapachy z głębokim świstem w swój czarny nos. Potem wyciągnął grubą, zdrową łapkę i dotknął nią bucików, sukienki, a wreszcie rozczapierzył pazury i z całej siły trącił metalową obręcz. Poturlała się po długim stole. Kotyk skoczył i zatrzymał ją, znowu przekrzywiając łeb i oglądając z zaciekawieniem.

– To jest ponoć ze złota, lecz trochę matowe, chyba z brudu. Kamień jest szlachetny i zachował krwisty kolor. Nie jest jednak rubinem ani żadnym znanym jubilerom klejnotem. Obok kamienia jest jakaś inkrustacja… Widzisz… to zgrubienie z obu stron… Kotyk trzyma na nim łapę… – wskazałam Adamowi, mimo niezrozumiałej niechęci, którą czułam do tego przedmiotu.

– Gdybyśmy spróbowali to oczyścić… – zaczął Adam, ale Kotyk znów trącił złote cacko, które tym razem spadło na ziemię i poturlało się w niewiadomym kierunku.

– Psiakość, co za nieznośne kocisko! – zawołałam i trzepnęłam go lekko. Zaraz jednak zreflektowałam się, że kocisko dopiero co wyszło z agonalnego stanu, i pogłaskałam je po futerku. Kotyk fuknął na mnie ze złością i wrócił do Jonyka, a ja wraz z Adamem zaczęliśmy szukać i zguby.

– Gdzie potoczyła się ta cholerna obręcz… – zaczęłam narzekać już po paru minutach łażenia na czworakach pod stołem, zaglądania pod szafy, biblioteczkę, sekretarzyki.

– Nie obręcz, tylko diadem. Tak to się fachowo nazywa – poprawił mnie z uśmiechem mąż, leżąc na brzuchu i oświetlając latarką ciasną przestrzeń między dnem kanapy a podłogą.

– Trzyletnie bachory nie noszą diademów – odburknęłam zła, gdyż nasz salon ma około pięćdziesięciu metrów kwadratowych, mnóstwo zakątków i wiele starych mebli.

– Dajmy sobie spokój – powiedziałam bez żalu, po półgodzinie daremnych poszukiwań. – Widocznie los chciał, aby to coś zginęło.

Ubranka, ciągle owinięte w ten sam stary papier, wepchnęłam do najgłębszej szuflady w garderobie i przyłożyłam stertą rzadko używanej bielizny, stosem dziurawych rajstop i niepraktycznych płóciennych chusteczek, wniesionych „w posagu” przez Adama.

– Dia-da… – oznajmił Jonyk, gdy wróciłam do salonu.

– Jonyk zaczął mówić! Słyszałeś? – ucieszyłam się. – To pierwsze słowo oznaczające coś konkretnego i w dodatku prawie poprawnie wypowiedziane!

– Pięciomiesięczne niemowlęta nie mówią, tylko gaworzą. A już zwłaszcza chłopcy, których mowa wykształca się o wiele później niż u dziewczynek. Choć owszem, to zabrzmiało jak „dziadzio” – oznajmił mąż.

– Jaki znów „dziadzio”! Jonyk najwyraźniej powiedział „dia-dem” – uparłam się, lecz Adam tylko się roześmiał.

– On w ogóle nie wie, co powiedział. Nawet jeśli wkrótce powie „mama”, to i tak nie będzie kojarzył, że mama to ty. Po prostu wypowie nieświadomie jakąś sylabę. I tyle – pouczył mnie, z wyżyn swej zawodowej wiedzy.

– Mama – powiedział Jonyk.

– Widzisz? – zatriumfował mój mąż. – Plecie to, co mu akurat uda się wymówić przez przypadkowe ułożenie warg 1 języka. Jeśli dodać do tego ruch powietrza w jamie ustnej i w drogach oddechowych, no to…

– Mama! – przerwał mu Jonyk, wlepiając we mnie zielone oko. Drugim patrzył przed siebie, na podłogę. Powiodłam wzrokiem w ślad za tym spojrzeniem. W szparze koło kominka leżała złocista, choć przybrudzona obręcz. Jej kamień lśnił krwistym, czerwonym blaskiem.

– Mam cię, diable! – zawołałam. Złapałam dziwnym przedmiot i szybciutko pobiegłam ukryć go do garderoby i gdzie już leżało zawiniątko siostry Amaty.

A potem zjedliśmy kolację i zaczęliśmy przygotowywać się do snu. Adam znów wstawał skoro świt, więc dla pewności, że Jonyk nie obudzi go nocnym wrzaskiem, zgodziłam się pomęczyć na kanapce w dziecinnym pokoju.

22
{"b":"87905","o":1}