Bat’ko Saweła skierował do „panów generałów z Jerozolimy” oświadczenie, absolutnie w opinii Willie’ego nieoczekiwane i zaskakujące. Pogratulował mianowicie Izraelowi mądrej inicjatywy i doskonale przeprowadzonej operacji, zarzucał mu jednak niedostateczny rozmach w działaniu: Jak wy wże, chłopcy, zabirajete swoich żydiw, to i zabirajte usich, a jak wam transporta nie chwatit’, to ja pomożu…* [*Skoro już, chłopaki, zabieracie swoich Żydów, to weźcie wszystkich, a jeśli brakuje wam środków transportu, chętnie pomogę…].
W zakończeniu bat’ko Saweła powiadamiał Izrael, że po upływie tygodnia cała ludność żydowska na kontrolowanym przez niego terytorium zostanie zebrana w pobliżu lotniska wojskowego pod Hulajpolem (tu następowały koordynaty) w celu repatriacji na ziemię przodków. Bat’ko Saweła proponował przeprowadzenie akcji repatriacyjnej w trybie przyśpieszonym, obiecywał każdemu wyjeżdżającemu odprawę w formie kożucha oraz worka kaszy gryczanej i zapowiadał, że jeśli zagrożenie pogromem stanowi warunek sine qua non żydowskiej emigracji, jego chłopcy gotowi są ten warunek spełnić.
Lud pracujący Uralu zareagował w jeszcze bardziej niezrozumiały sposób – na znak solidarności z mieszkańcami Żmerynki ogłosił bezterminowy strajk.
Jedynie major Brusnikin, wysłuchawszy komunikatu TASS-u, zachował spokój i opanowanie. No cóż, westchnął w duchu, przydałoby się i nam parę takich samolotów… Ale jego prywatnej opinii Willie Harding oczywiście nie mógł poznać.
Rozdział 19
OSTATNIE KILOMETRY
Nisko nad horyzontem przemknęły trzy śmigłowce szturmowe.
– Mi-24 – stwierdził bez wahania Zubrow.
Nagle zrozumiał, że wywiedziono go w pole.
Eszelon minął Riazań, już niedługo Kołomna – a tu znów ktoś niszczy tory przed pociągiem. Chyba zieloni, ale dziwne, że tak dobrze wyposażeni. Sabotaż wykonano w sposób wysoce profesjonalny. Zubrow przyjrzał się torowisku w kilku miejscach. Ślady zniszczeń były zupełnie świeże. Jacyś zawodowcy dokonali swego dzieła zniszczenia na dwie, trzy godziny przez przejazdem pociągu. Po chwili zastanowienia, Zubrow posłał grupę rozpoznania na własne tyły. Ku ogólnemu zaskoczeniu okazało się, że za eszelonem nikt torów nie niszczy, nie próbuje odciąć im drogi odwrotu. Szyny rozkręcano jedynie przez nimi. Wniosek był tylko jeden. To nie akcja ekologów na rzecz ograniczenia rozwoju technologicznego. Cel sabotażu był bardziej określony. Komuś bardzo zależało na powstrzymaniu Złotego Eszelonu.
Zubrow miał własne podejrzenia, ale musiał się jeszcze upewnić. Tymczasem postanowił dać winnym nauczkę. Sformował grupę Brusnikina złożoną z trzech specjalnie dobranych plutonów i pod osłoną nocy wyprowadził ją daleko w przód, do lasu. Tam właśnie myślał natknąć się na sprawców. Drugą grupę, z Sałymonem na czele, rozrzucił wzdłuż nasypu, tworząc kilka zasadzek. Mieli sygnalizować, co i jak. Sam wziął gaziki, obsadził je doborowymi chłopakami – i nocą wypuścili się daleko przed eszelon. Jego grupa szybkiego reagowania miała w okamgnieniu zjawić się tam, gdzie sprawcy zostaną wykryci.
Zubrow siedzi w zasadzce, czeka na sygnał. Nagle widzi na horyzoncie trzy śmigłowce Mi-24. Tuż za nimi pięć Mi-8. Maszyny lecą nie wzdłuż linii kolejowej, lecz przeciąwszy ją, kierują się na północ. Zubrow zrozumiał, że ktoś go podszedł jak dziecko.
Wszystkie uszkodzenia torów, dokonane w sposób jak najbardziej profesjonalny, miały na celu tylko jedno. Wywabić go, razem z najlepszymi oficerami i żołnierzami, jak najdalej od eszelonu. A to z kolei pozwoli dwóm śmigłowcom transportowym zaatakować pociąg od strony południowej. To najdogodniejszy kierunek ataku. Do samych torów dochodzą tam pagórki i zagajniki. Śmigłowce nie użyją rakiet, żeby nie zniszczyć ładunku, ale narobią szkód, prowadząc ostrzał z karabinów maszynowych, po czym znikną. Cała uwaga załogi eszelonu będzie skoncentrowana na tym kierunku uderzenia, a tymczasem od północy niespodziewanie nadlecą szturmowe Mi-24 i z niewielkiej wysokości rozwalą pociąg w drobny mak, nie uszkadzając ładunku. Następnie przejmie go grupa desantowa. Właśnie te śmigłowce widział Zubrow na horyzoncie. Trzy opancerzone Mi-24 to wsparcie ogniowe, a Mi-8 to kompania desantowa. Jasne jak słońce.
Zubrow zagryzł wargę. Wiedział, że Dracz to świetny żołnierz, znakomity strateg, mógłby być nawet premierem! Ale jako taktyk jest beznadziejny, zupełne zero. A on, Zubrow, nie zdąży wrócić do eszelonu. Jeżeli zaś pojawi się tam ze swoimi gazikami, to Mi-24 przeprowadzą taki atak, że nie będzie nawet czasu pomyśleć o obronie. Ech, Dracz, cała nadzieja w twoim geniuszu strategicznym!
Zubrow nie mógł wiedzieć, że jego wierny kapitan leży już w kałuży krwi. Jeszcze oddycha, jeszcze rzęzi. Dostali się we trzech pod ogień karabinu maszynowego. Dwóch młodych żołnierzyków zginęło od razu. To bardzo poważny cios dla obrońców eszelonu. A przecież zza horyzontu nadleciały jedynie dwa słabo uzbrojone śmigłowce transportowe! Od strony południowej aż do samych torów dochodzą wzgórza pokryte zagajnikami. Stamtąd właśnie się pojawiły.
Do umierającego Dracza podbiegli żołnierze. Kucharz Tarasycz zaczął dyrygować:
– Opatrzcie ranę, idioci, może człowiek jeszcze was przeżyje, może przeżyje nas wszystkich i zostanie bohaterem! Dalej, dawać bandaże, przynieść morfinę.
Nie ma pod ręką żadnego innego dowódcy, nikogo kto przejąłby komendę nad Złotym Eszelonem. Tarasycz uświadomił sobie, że musi to zrobić on sam. Zubrow zabrał ze sobą wszystkich doświadczonych żołnierzy, z Draczem zostały służby tyłowe, obsada wież, brygada remontowa i baby. Dracz jest ranny, miejmy nadzieję, że nie śmiertelnie, zabrakło dowódcy. Wiedział Tarasycz, stary żołnierski wyga, że w takiej sytuacji ktoś musi wziąć komendę w swoje ręce i egzekwować swe uprawnienia z całą surowością. Wydać rozkaz, choćby niesłuszny, ale jakikolwiek. Zawszeć to lepiej, gdy patałachy walczą w gromadzie, niż w pojedynkę.
Wiedział o tym, bo już kiedyś przejął w boju całą kompanię, kiedy snajperzy wystrzelali oficerów i sierżantów. Młody był wtedy, zapalczywy, skory do krzyku; groził bronią, choć wiedział, że rozkazuje na oślep, wrzeszczał, wymagał, zdzierał gardło i trzymał podwładnych żelazną ręką. Może zdarzył się wtedy cud, może atakujący uznali, że i tak się nie przebiją, ale wycofali się. Tarasycz utrzymał wówczas przełęcz Sałang. Tam po raz pierwszy los go zetknął z porucznikiem Wiktorem Zubrowem, który trzymał go za ramię, potrząsał i krzyczał mu prosto w twarz:
– Żołnierzu, proś, o co chcesz!
A o co tu prosić, kiedy człowiek jest postrzelony w obie nogi? O co prosić? Żeby go zostawili w Specnazie? Specnaz to straszna, niebezpieczna służba, często się zdarza, że trzeba polegać tylko na sobie. W Specnazie żołnierz bez nóg, to tak samo, jak bokser bez pięści czy snajper bez oczu. Tarasycz wiele miesięcy obijał się po szpitalach polowych. Wypisali go prawie jako inwalidę, a tu nagle przychodzi wezwanie do Specnazu! Co prawda, możliwość służby była tylko jedna – w kuchni. Kucharz nie bierze udziału w akcjach. Tam żołnierze muszą się obejść bez kucharza. Dlatego w Specnazie jest to jedyna specjalność, do której sprawne nogi nie są potrzebne.
Pojął Tarasycz, że nie ma kto przejąć dowództwa Złotego Eszelonu i strach go ogarnął. Kiedy zanosił
Zubrowowi do przedziału śniadanie, widział w punkcie dowodzenia całe mnóstwo kontrolek i przycisków. Jak się nimi posługiwać? Ach, było nie było! Podjął decyzję. Ruszył w stronę wagonu artyleryjskiego. Nagle stanął jak wryty. Z głośników w całym eszelonie zabrzmiał cienki głosik:
– Tu Pierwszy!
Nigdy dotąd Pierwszy nie przemawiał kobiecym głosem. Cuda nie widy. Co jeszcze powie? A głosik rzucił pewnie:
– Uwaga, załoga! Alarm bojowy!
Tarasycz uśmiechnął się – patrzcie no, jakim to językiem nauczyła się mówić. Nie darmo śpi w łóżku dowódcy.