– Lokomotywa!
– Tak jest! – ryknął maszynista do mikrofonu, tak że przez wszystkie wagony aż echo poszło.
– W wypadku powtórnego ataku śmigłowców ruszać ostro do przodu z maksymalną prędkością.
– Przed nami trasa nie jest sprawdzona. Lepiej się cofnąć, teren tam opada, zagłębienie uchroni nas przed ostrzałem.
– Lokomotywa! Za niewykonanie rozkazu chłosta! Uwaga załogi BMD! Pierwszy BMD – obserwacja i ostrzał do tyłu i w prawo, drugi – do tyłu i w lewo.
– Zrozumiano – potwierdził dowódca pierwszego BMD.
– Szyłka! Włączyć radar i prowadzić obserwację do przodu i w lewo, na południe.
– Zrozumiano! – odkrzyknął dowódca zestawu przeciwlotniczego.
– Wieża czołgowa! Obserwacja i ostrzał w kierunku północnym.
– Na północy nikogo nie ma, tylko gołe pole. Stamtąd chyba nie nadlecą.
– Kto dowodzi wieżą?
– Szeregowy Szabla.
– Szeregowy Szabla, to nie pancernik „Kniaź Potiomkin Taurydzki”. Powtórzcie rozkaz.
– Obserwacja i ostrzał w kierunku północnym.
– W porządku. Tarasycz!
– Tak jest! – wrzasnął Tarasycz do mikrofonu, dziwiąc się, do czego może być potrzebny przy przydzielaniu zadań bojowych.
– Tarasycz, w wieży T-72 szykuje się bunt. Przy ponownej próbie odmowy wykonania rozkazu bądź łaskaw rozstrzelać winnego.
– Nie ma sprawy. Pozwól, Oksanka… przepraszam, pozwólcie, dowódco, że z nim pogadam przez sieć łączności wewnętrznej.
– Zezwalam.
– Szabla, łajdaku, słuchaj, kiedy do ciebie mówią z punktu dowodzenia! Uważaj, Szabla… – opieprza go Tarasycz, a w duchu myśli: stanowczość w wydawaniu rozkazów to rzecz konieczna. Ale co też ta siusiumajtka wyprawia? Kto kieruje najpotężniejsze uzbrojenie eszelonu w puste pole?
Oksana sama nie wiedziała, dlaczego objęła dowództwo Złotego Eszelonu. Po prostu wydawało jej się, że tak trzeba, że jeśli tego nie zrobi, wtenczas cała załoga zginie. W sprawach taktyki ogólnowojskowej i struktur orientowała się słabo, to prawda. Ale za to potrafiła spojrzeć na eszelon jakby z dystansu, oczami nieprzyjacielskich dowódców. I oto widzi przed sobą niemal bezbronny pociąg pancerny. Ma go zaatakować. Czego może się spodziewać? Że eszelon się cofnie tam, gdzie jest lepsza osłona. Do przodu nie pojedzie, tory naprawiono niedawno i nie są jeszcze sprawdzone. Generał Oksana postanowiła więc uderzyć na Złoty Eszelon. Najlepiej, oczywiście, z południa, od strony wzgórz i zagajników. Z drugiej strony w eszelonie też nie siedzą idioci. Rozumują tak samo, jak ona. Dlatego lepiej zaatakować nieprzyjaciela nie z południa, lecz z północy, przez zaskoczenie. Stamtąd nikt nie spodziewa się natarcia.
Nie wiedziała, że rozumując w ten sposób, bezbłędnie zastosowała wiedzę taktyczną, którą ludzie studiują latami w akademiach wojskowych, a która sprowadza się do prostej zasady: robić co innego, niż przeciwnik się spodziewa.
Patrzy Oksana przez peryskop na północ. Stamtąd pojawienie się przeciwnika jest najmniej prawdopodobne. Widzi czysty horyzont i złorzeczy w duchu na swój upór. Ci wszyscy tutaj to doświadczeni, wytrawni żołnierze, a ona – gówniara, która nigdy nawet prochu nie powąchała. Zerka Oksana w peryskop i nie wierzy własnym oczom: z północy nadlatują trzy śmigłowce. Wyglądają jak rekiny, a za nimi ukazuje się jeszcze pięć, podobnych, ale większych.
– Szabla! – zwróciła się błagalnie o pomoc do dowódcy wieży T-72.
– Cel widoczny. Zrozumiałem. – Słowa te szeregowy Szabla wyrzekł tak cicho i spokojnie, że nikt ich nie usłyszał, za to wszyscy w eszelonie poczuli gwałtowne szarpnięcie i rozdzierający uszy huk. Przez bufory przetoczyła się wzdłuż składu fala uderzeniowa. Zgrzyt żelastwa ucichł dopiero w ostatnim wagonie. W końcu na wystrzał armatni odpowiedziały żałosnym drżeniem szyby w oknach. A Szabla uruchomił automat ładujący. Z armaty huknęło raz, i jeszcze raz. Zapachniało prochem, na twarzach poczuli wszyscy suchy, palący powiew. Prędkość początkowa pocisków z armaty czołgowej jest tak wielka, że ledwie gruchnęło, a już czerwony punkcik smugacza zniknął za horyzontem. Pierwszy pocisk – w lewo od prowadzącego śmigłowca. Drugi – w lewo. A trzeci lekko musnął maszynę. Smugacz to mieszanka zapalająca w dennej części pocisku, która po wystrzeleniu płonie jaskrawym ogniem, żeby znaczyć tor lotu. Sam pocisk nie jest widoczny, ale ma w sobie dość energii, by zerwać wielotonową wieżę czołgu i odrzucić ją w pole. Co znaczy dla takiego pocisku żałosny śmigłowiec, choćby nawet opancerzony? Wytrzymałby może ostrzał z kaemu, może z Szyłki. A tu walą w niego pociski przeciwpancerne. Musnął więc pocisk kadłub śmigłowca. Maszyną zatrzęsło tak, że łopaty wirnika nośnego rąbnęły w kadłub, a w turbinach silników pourywało łopatki. Po niebie jakby ktoś sznur pereł rozsypał. Ze śmigłowca pozostał nagle rój drobnych odłamków, wirujących dziko w mgławicy paliwa.
– Nieźle – pochwalił cieniutki głosik towarzysza Pierwszego.
Armata czołgowa, zachłystując się, wypuściła jeszcze jedną serię – tym razem pięć wystrzałów. Szabla wyraźnie celował w drugi śmigłowiec, ale nie trafił. Cała piątka przeszła obok, nie wyrządzając Mi-24 żadnej szkody, zahaczyła jednak z lekka lecący za nim transportowy Mi-8. Ponieważ pocisk nie trafił prosto w cel, śmigłowiec rozsypał się na większe kawałki i było widać ludzi koziołkujących w powietrzu. Wielu ludzi. Maszyna przewoziła desant. Druga seria wystrzałów odniosła jeszcze jeden pozytywny skutek: Mi-24, w który Szabla nie trafił, gwałtownie odbił w prawo i zderzył się z Mi-8, który leciał obok. Szabla spróbował ponownie. Najpierw pojedynczy strzał, potem seria trzech, znów jeden i pięć. Ale więcej nie udało się trafić. Reszta śmigłowców rozsypała szyk i, manewrując rozpaczliwie, odleciała.
– A niech cię, Szabla. Zuch z ciebie! Nasmażę ci kotletów w trybie indywidualnym! Tylko żeby ci się w głowie nie przewróciło! Strzelałeś dobrze, ale w jaki cel byś trafiał, gdyby towarzysz dowódca nie skierowała twojego świńskiego ryja we właściwą stronę? Dobrze mówię, Oksano Aleksandrowno?
Tym razem z punktu dowodzenia nie było odpowiedzi. Zhardziała, uznali żołnierze. A Oksana tymczasem siedziała na podłodze i płakała. Było jej przykro. Było jej wstyd. Przykro przez tych głupich facetów, których tylko pod groźbą rozstrzelania można zmusić do właściwych działań. A wstyd – za siebie, za swój ton i pogróżki. Żal było Oksanie ludzi ze śmigłowców, którzy zginęli z jej rozkazu. Co szkodziło odstraszyć ich nawałą ogniową, nie zabijając? A w ogóle można się było dogadać, rozstrzygnąć wszystko pokojowo.
Dręczyły Oksanę te gorzkie myśli, a w dodatku jeszcze poczuła mdłości. Chyba zatruła się grzybami, które zebrała koło torów i przyrządziła dla Zubrowa. Ale to dziwne, bo sama tych grzybów przecież nie jadła. A może to skutek przejazdu przez strefę skażenia? Niewykluczone, że zaatakowała ją jakaś nieznana choroba.
Z ciężkim sercem wracał Zubrow z żołnierzami do zbombardowanego eszelonu. Dym widzieli już od dawna. Był to dla nich punkt orientacyjny, w jego stronę się kierowali. Dojechali na miejsce. Paliło się pole.
– Dowódco, co to? Do eszelonu stąd pół kilometra! Zubrow sam to wiedział. Czyżby odłamki padały aż tak daleko? Z czego mogli z taką siłą walnąć w pociąg?
– Dowódco, odłamki!
Zubrow obejrzał odłamek. Psia mać, co jest? Eszelon nie miał przecież tytanowego opancerzenia. Skąd się to wzięło?
– Dowódco, tu jest wrak śmigłowca!
Patrzy Zubrow zdumiony, inni też się dziwią. Maszyna leży na boku, zwęglonych trupów nawet nie chce się liczyć. Trochę dalej – drugi śmigłowiec, a raczej to, co z niego zostało. Nieopodal jeszcze jakaś kupa złomu. A gdzie eszelon?
– Tam jest!
Stoi w oddali, na nasypie, calutki, nieuszkodzony – w zupełnie innym miejscu, niż go zostawili. Wydaje się niebieski, a wszystko wokół – złote w blasku zachodzącego słońca.
Zubrow pogania Żmiję:
– Gaz do dechy, Pietia, bo zatłukę!
Ale Żmii nie trzeba popędzać. Z rozpędu o mało nie wyrżnął w nasyp. Jęknęły hamulce. Tarasycz stoi przy wagonie artyleryjskim, przed szykiem, gotów do raportu.