Rozdział 16
PRZEBUDZENIE
Pułkowniku, nie śpisz?
– Nie śpię. Przy okazji, na imię mi Wiktor.
– A mama jak cię nazywała?
– Łobuziakiem. A ciebie?
– Ksanoczka…
– Moje biedne dziecko…
– Naprawdę chciałeś się dzisiaj zastrzelić?
– Głuptasie, skąd ci to przyszło do głowy?
– Tak mi się jakoś wydawało.
– Daj spokój, nie myśl o tym.
– Chcę ci powiedzieć… Nie będziesz się śmiał?
– Nie będę.
– Słowo honoru?
– Bez tego się nie obejdzie?
– Obejdzie się. Możesz się śmiać, proszę bardzo! Ja cię jeszcze wtedy pokochałam. Na placu. Byłeś wtedy taki…
– Z tą rozwaloną gębą?
– Nie waż się śmiać. Bo cię ugryzę!
– Aha, znowu chcesz gryźć?
Oksana wybaczyła wszystkim swoim poprzedniczkom. Każdej troszeczkę pozazdrościła i każdej odrobinę pożałowała – dlaczego musiały się z nim rozstać? Z tą myślą usnęła, objąwszy go, starając się zachować tę bliskość przynajmniej do rana. Wciąż jeszcze przerażał ją czarny rewolwer.
Szary świt wsączał się powoli przez tripleksowe pancerne szyby. Och, poleżeć tak jeszcze minutkę, twarz przy twarzy… Albo pięć minut… dziesięć… Na takie myśli, Zubrow to wiedział, jest tylko jeden sposób – gwałtownie zerwać się z łóżka. Ale żal budzić dziewczynę. Ostrożnie wyswobodził się z obejmujących go ramion. W porządku, śpi. Nie obudzi się teraz do wieczora. Okrył się cieplej. Wyśpij się za mnie, dziecino. Nie musisz iść do szkoły.
Wysunął dalmierz peryskopowy, rozejrzał się wokół pociągu. Po wczorajszym pijaństwie wielu obudzi się dopiero w południe. To dobrze. Lepiej brać ich do galopu pojedynczo lub małymi grupkami, niż wszystkich naraz. Na razie trzeba zaczekać. Śpią. Zubrow nie tracił czasu – umył się, ogolił, odprasował muridur i wziął się do czyszczenia butów, w przerwach między tymi czynnościami zerkając w peryskop. Miał w polu widzenia prawie 360 stopni, tylko od tyłu przeszkadzała mu wieża działa przeciwlotniczego i lokomotywa.
Oto pierwszy ptaszek: Sałymon przy ostatniej platformie wytężył się ze wszystkich sił i postawił przewrócony GAZ-166 z powrotem na koła. Ani chybi postanowił się urwać. Decyzja w zasadzie słuszna – co ma do roboty dobry żołnierz pośród tej bandy? Ale wieczorem, moi kochani, nie będziecie już bandą, już moja w tym głowa. I ty też, Sałymon, nigdzie teraz nie pojedziesz. Dopóki ja nie wydam rozkazu. Zubrow już chciał wyjść, ale rozmyślił się. Dobry żołnierz nie wyruszy w step bez odpowiedniego zaopatrzenia. Zwłaszcza jeśli puszki z konserwami ktoś wywalił w błoto.
Zubrow przewidywał trafnie. Sałymon na suchszym miejscu rozłożył brezentową płachtę i zaczął na niej układać konserwy i skrzynki. Zbieraj, Sałymon, zbieraj zapasy! A my tymczasem wyglansujemy do połysku lewy but.
Od czasu do czasu Zubrow zerkał na krzątającego się zapobiegliwie Sałymona i myślał: siłacz nie odejdzie sam. Zabierze ze sobą swoją królową karo. I rzeczywiście, jego gołąbeczka już wygląda z wagonu. Sałymon zarzucił sobie tobół z zapasami na ramię – normalny człowiek nigdy by takiego ciężaru nie dźwignął – i poniósł go w stronę samochodu. Teraz nadeszła właściwa pora. Zubrow otworzył pancerny właz i lekko zeskoczył na ziemię.
Ranek był paskudny, ponury i deszczowy. Postrzępione chmury przepływały nad ziemią tak nisko, że zdawało się, iż za chwilę zahaczą o dachy wagonów. Wszędzie wokół olbrzymie kałuże. Zimno, szaro i obrzydliwie, jak w wychłodzonej łaźni.
Sałymon splunął pod nogi – nie przypuszczał, że jego służba zakończy się tak smętnie w równie ponury dzień. Ale widać było mu to pisane. A więc trzeba iść.
Eszelon śpi, nie przeczuwając jeszcze, jakie będzie jego przebudzenie. Zieją pustką wybite okna, czyjś wypatroszony siennik szarpie wiatr, a spod wagonu wystają czyjeś nogi – kto wie, śpiącego czy zabitego?
Wytoczyć nowiutkiego gazika nie pozwoliło Sałymonowi sumienie. Ale obok platformy poniewierał się jeszcze jeden, przewrócony kołami do góry. Tego Sałymon weźmie. Przecież i tak go tu zostawią, zardzewieje jak traktor porzucony na kołchozowym polu. Według takiej samej zasady gromadził Sałymon zapasy. Gdyby je brał z wagonów, byłoby to złodziejstwo, ale to, co zostało wyrzucone w błoto jest teraz niczyje. Nie należy do nikogo. Sałymon zaraz wsadzi Zinkę do wozu i ruszą szukać szczęścia gdzie indziej.
Niesie Sałymon tobół, patrzy w ziemię. Pod takim ciężarem trudno nie zgiąć karku. Żeby się przynajmniej nie poślizgnąć na tym błocie! Gorzej tu, niż na poligonie w Szerokiej Polanie, choć, jak wiadomo, gorszego nikt nie widział.
I nagle ujrzał Sałymon na linii swego wzroku parę błyszczących, wyglansowanych butów. Tańczyły na nich słoneczne zajączki, mimo że słońca nie było. I chociaż Sałymon nie mógł podnieść głowy, żeby spojrzeć na ich właściciela, wiedział doskonale, do kogo należą.
– Dokąd to się wybierasz, Sałymon? – rozległ się łagodny głos.
I domyśliwszy się najwidoczniej zamiarów Sałymona, pochwalił:
– Pięknie, pięknie. Kucharzowi Tarasyczowi pomagasz, troszczysz się o ludzi, nosisz żywność. To się chwali.
Sałymon rzucił tobół, wyprostował się, wyprężył. Zubrow stał przed nim świeży i wyelegantowany, niczym na defiladzie, ogolony i pachnący wodą kolońską. I oczy miał wesołe.
– Pięknie, pięknie – ciągnął pułkownik. – A jak myślisz, Sałymon, starczy nam teraz żywności, żeby dojechać do Moskwy?
– Starczy – z przekonaniem zapewnił Sałymon. – Trochę gąb do żarcia ubyło.
Zubrow zgrzytnął zębami, ale uśmiech nie schodził z jego twarzy.
– O ile gąb batalion się zmniejszył?
– Zabitych jest ze trzydziestu, czterdziestu. Zubrow dłużej nie udawał beztroski.
– Nie liczyłem dokładnie – dodał Sałymon – ale rannych będzie około sześćdziesięciu, w tym dwudziestu ciężko.
– Mamy w zapasie błogosławioną śmierć?
– Zgodnie z przydziałem po jednym zastrzyku na każdego, według pierwotnego stanu liczebnego batalionu.
– Ciężko rannych nie możemy ani zabrać ze sobą, ani zostawić. Jak każe tradycja Specnazu, sami musimy wstrzyknąć rannym błogosławioną śmierć. Robiłeś to już kiedyś?
– Robiłem, towarzyszu pułkowniku.
– A więc mi pomożesz. To zadanie dla nas dwóch.
– Zrozumiano.
– Jeszcze jakieś gęby ubyły?
– Tak jest. Ale to już pozaregulaminowo. Wszystkie dziwki uciekły z eszelonu.
– Wszystkie co do jednej?
– Nie, dwie zostały.
Zubrow nagle znów stał się uprzejmiejszy, przeszedł na „wy”, czego nigdy wcześniej wobec podwładnych nie robił.
– Towarzyszu sierżancie, te, które zostały, to nie dziwki, tylko kobiety. Należy je traktować z szacunkiem. Przekażcie wszystkim, że za brak szacunku wobec kobiet będzie stosowana kara chłosty wyciorami, tak jak za lekceważenie zasad regulaminu.
– Tak jest, przekażę!
– A teraz mojego kierowcę Czyrwę Lidera do mnie! Mam nadzieję, że nie jest ranny?
– Nie jest, towarzyszu pułkowniku. Ale… uciekł.
– Ach tak. Wy, towarzyszu sierżancie, oczywiście, kazaliście mu zostać, a on…
– Tak jest – odparł służbiście Sałymon. Pokraśniał przy tym tak silnie, jak do tej pory zdarzyło mu się tylko raz w życiu, i to w dzieciństwie. Uratowało go to, że Zubrow w tej chwili obserwował step, dlatego też nie zauważył rumieńca wstydu i nie odkrył kłamstwa.
– A więc, sierżancie Sałymon, wydaliście Czyrwie Liderowi rozkaz pozostania, a on go nie wypełnił i nie został?
Na pytania dowódcy należy odpowiadać dobitnie i wyraźnie: „Tak jest!”, a głos powinien być czysty, niczym kaskady górskiego wodospadu. Ale owa kryształowa czystość nie zadźwięczała w głosie Sałymona. Brzmiał on ochryple i niewyraźnie, jakby sierżant właśnie płukał gardło, i trudno było dosłyszeć odpowiedź. Ale Zubrow zrozumiał ją właściwie i nie powtórzył pytania.
– Jeżeli wy puściliście Lidera, towarzyszu sierżancie, to wy również musicie go schwytać.