Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 7

CZERKASY

Czerkasy! – wrzasnął obserwator, wskazując automatem pusty step.

– Czego się drzesz?

– O, tam patrzcie! – z miną Kolumba odparł obserwator. Dopiero wtedy do sceptyków dotarło: pół horyzontu przesłaniała jadowicie zielona chmura.

– Czerkasy! – radośnie podchwycili wszyscy. – Czerkasy!

– Patrz, jaka mądra jest natura – zachwycał się Dracz. – Kombinat pierdyknął przeszło miesiąc temu, a chmura, patrz, ciągle stoi, nie rozpływa się! – I radośnie przyłączył się do ogólnego wrzasku: – Czerkasy!

Nawet koła zastukotały weselej i spoza horyzontu wypłynęły szkielety wież kombinatu chemicznego, różnokolorowe dżdżownice wywróconych kominów, a wszystko oczywiście przyprószone zielonym pyłem. Potem wyłoniły się wieże strażnicze, nieodmiennie towarzyszące każdej wielkiej budowie. Ale i one pokryte są teraz pyłem i oczu podróżnego nie cieszą już zawadiackie sylwetki wartowników w szynelach.

Nie ma nikogo. Z rzadka tylko w którymś z opuszczonych domów otworzy się okno i wyjrzy nie wiadomo kto: dziecko, staruszka czy dorosły mężczyzna. W maskach przeciwgazowych trudno rozpoznać. Zubrow chciał już wydać rozkaz, żeby w eszelonie nałożono maski, ale chmura się właśnie przerzedziła. A więc minęli najbardziej niebezpieczną strefę. Pociąg przeturkotał przez opuszczony dworzec, minął parowozownię i objeżdża miasto.

Batalion czeka.

Tu trzeba przekroczyć Dniepr. Przejadą przez Dniepr pod Czerkasami – i jutro już będą w Moskwie, na Dworcu Kijowskim. Tam Zubrowa i oficerów czeka nagroda za wykonanie odpowiedzialnego zadania, żołnierzy – upragnione przejście do cywila. A Rossa… No cóż, to już postanowi zwierzchność, ale on sam myśli, że wreszcie przekaże mydło i przez parę dni po prostu będzie odpoczywał, powłóczy się po Moskwie, a potem zajmie się interesami.

A dziewczyny? Ha, wystarczy z dworca przejść przez most – i już plac Smoleński, Sadowoje Kolco, kulturalnie i bezpiecznie, żadnych ostapieńców. Możesz zabajerować obcokrajowca, żeby się z tobą chajtnął i zabrał na Zachód, możesz poderwać moskwianina, żeby ci załatwił stołeczny meldunek, a w najgorszym razie znajdziesz sobie jakieś łóżko w hotelu robotniczym… ale to już ponura perspektywa, po co o tym myśleć. Wszystko będzie wspaniale – byle tylko sforsować Dniepr.

Objechali miasto i pociąg zaczął zjeżdżać ze wzgórza. Przemknęła Sosnowka i park dębowy, już widać Dniepr. A raczej to, w co go zamieniono, stawiając zaporę. Dracz, któremu na każdy przejaw niegospodarności serce się ściskało, nie zdążył nawet życzyć nagłej choroby tym, którzy tak splugawili wielką rzekę – kiedy eszelon stanął. Dalej wszystkie tory były zapchane wagonami i lokomotywami.

Dracz natychmiast zapomniał o ekologii, Zubrow aż gwizdnął. Nawet stąd widać, że niektóre wagony się wykoleiły, lokomotywy stoją martwe. Co się stało, do jasnej cholery? Nie da się przejechać, to jasne. Zubrow patrzy na Brusnikina – ten wzrusza ramionami. Dracz też nie ma żadnego pomysłu. Diabli wiedzą, co robić w takiej sytuacji.

– Dwa GAZ-y-166, jeden z lewej strony torów, drugi z prawej – wyładować!

Leciutkie pojazdy sfrunęły w dół, niczym szalupy z krążownika.

– Utrzymywać stałą łączność! – ryknął Zubrow.

– Tak jest! – odpowiedzieli unisono dowódcy wozów. Eszelon czeka. Dwa zwinne gaziki ruszają naprzód, w kierunku mostu.

– Obie grupy zwiadowcze – do mnie! – rzucił Zubrow do mikrofonu, gryząc ołówek. – BMD* [*BMD – Bojewaja maszyna diesantnika – gąsienicowy wóz bojowy przeznaczony dla wojsk powietrznodesantowych] wyładować!

Opuszczono BMD na ziemię.

– Fiedia!

– Tak jest! – ryknął z kabiny radiowej Fiedia.

– Zastąpisz mnie!

– Rozkaz!

– Jak myślisz, Dracz, wystarczy nam jeden BMD i dwa gaziki?

– A co?

– No więc, ja pojadę główną ulicą. Prościutko do komitetu obwodowego. Z lewej strony spoko: tam jest rzeka. A ty ruszaj równoległą z prawej. Mamy dwa cele: komitet albo sztab dywizji. Tylko tam możemy uzyskać pomoc. Może odblokują przeprawę, albo może w dywizji mają most pontonowy. Wszystko jasne?

– Jasne.

– No to ruszaj. Jeżeli usłyszysz strzelaninę, chcę dostać wsparcie.

– Tak jest…

Zubrow rozpoczynał służbę właśnie w tym mieście. W tej samej 41. Dywizji Pancernej Gwardii. W batalionie zwiadu. Jako dowódca grupy zwiadu dalekiego zasięgu. Teraz przypomniała mu się nie wiadomo czemu rzeka Roś, od której, według legendy, wzięła swą nazwę Ruś. I opowieści tutejszych mieszkańców o tym, że Czerkasy są starsze niż Kijów i że klimat był tu chyba najlepszy na Ziemi, i gleba też. Chcesz – to uprawiaj zboże, chcesz, zajmuj się rybołówstwem, chcesz – poluj w dąbrowach… Ludzie chcieli i zabrali się do pracy, i z tego raju wzięła swój początek cała Ruś.

Jedzie gazik niekończącą się, prostą jak drut drogą, wzbija kurz. Zielonkawy. Niegdyś wesołe miasto wygląda jak wymarłe i Zubrow zaczyna mieć wątpliwości co do swej decyzji. Są tu tylko on i kierowca Czyrwa Lider, nikogo więcej. Choć, co prawda, sąsiednią ulicą jedzie jeszcze jeden gazik i BMD. Są tam i Dracz, i Sałymon, i jeszcze trzech czy czterech niezawodnych chłopaków.

Obok przesuwają się puste domki. Zabudowa zrobiła się gęstsza. Budynki wyższe. Minęli pocztę i otworzył się przed nimi widok na główny miejski płac. Oto granitowy Lenin z odtłuczoną głową, biały budynek komitetu i nareszcie ludzie. A właściwie nie ludzie, tylko rycząca tłuszcza. Huk i łoskot. Szturm, bardziej zaciekły niż atak na Pałac Zimowy. Z okien komitetu wydobywa się dym, słychać strzelaninę. Tłum rozszarpuje komunistów na strzępy. Niedobrze. Komuniści zasłużyli wprawdzie po stokroć na karę śmierci – ale po cóż im wyrywać nogi i inne części ciała, skoro można ich po prostu humanitarnie powywieszać na latarniach?

Zubrow ryknął głośno, ale go nie usłyszano. Tłum ogarnęło szaleństwo. Twarze szare, nawet trochę zielonkawe, nie daj Boże, żeby się coś takiego przyśniło! Nie sposób się przedrzeć do środka, w ten ludzki wir, gdzie jest najciekawiej, gdzie dokonuje się historia, na razie przez nikogo niepowstrzymana.

Zubrow zaklął siarczyście i szarpnął drzwiczki. Czyrwa Lider z tych przekleństw wyłowił tylko polecenie, że ma czekać na powrót dowódcy. Gazikiem w żaden sposób nie wdarłby się w środek tłuszczy.

Zubrow rozpycha tłoczących się ludzi, sam też zbiera szturchańce. Im większy ścisk, tym gorzej. Rozdzierają partyjnych działaczy. Rozbijają im czaszki o asfalt. Dookoła bryzgi mózgu i krwawe strzępy. A z budynku komitetu wywlekają wciąż nowych: jednych pod ręce, innych za nogi. Ci ostatni cierpią krócej: schody są wysokie, zdążą rozbić głowy, zanim dotrą na miejsce głównej kaźni.

– Ach, ty skurwielu! Dziecko mi umarło przez ten wasz kombinat!

– Kto moich synów powsadzał do łagrów, ty draniu?!

– Całymi latami wysiadywałem pod twoim gabinetem, prosiłem o mieszkanie, a tyś na mnie nawet nie spojrzał! To teraz spójrz, ścierwo, ostatni raz!

– A przez ciebie, gnoju, ile skrobanek musiały dziewczyny z bursy robić? Kto wydał zarządzenie, żeby kobiet z dziećmi nie przyjmować?! Dajcie mi go, ludzie, niech go dostanę w swoje ręce! Za moją nienarodzoną córeczkę!

Przywlekli dziewczynkę w szkolnym mundurku. I już się ku niej wyciągają chciwe ręce. Zdzierają z niej wszystko. Rączyny szczuplutkie, usta już okrwawione, szyjka wygięta do tyłu…

Zubrow nie wytrzymał. Rzucił się w tym kierunku, roztrącając ludzi – i widzi, że dziewczynkę już przyciskają do ziemi, ściągają jej z pupy ostatni strzępek odzieży. Każdy chce się ponaigrawać. Co kogo obchodzi – czy jest winna, czy nie? Przecież ich dzieci, zatrute chemią, też w niczym nie zawiniły!

Zubrow chwycił dziewczynkę za rękę, ale za drugą odciąga ją od niego tłum, i w mordę Zubrowa, i w mordę…

– Do kolejki! W kolejce stań, zarazo! Obwiesił się gwiazdkami, patrzcie go, oficer, a nie chce stać w kolejce!

16
{"b":"122685","o":1}