Литмир - Электронная Библиотека

Zubrow zainkasował cios kolbą po głowie, drugi cios w zęby. Ma co prawda na plecach automat, a za pasem pistolet, ale nie zdoła ich wyciągnąć w takim ścisku, zjedna ręką zajętą – trzyma dziewczynkę. Zresztą i tak nie mógłby strzelać w tym tłumie: rozszarpaliby go. Tutaj każdy też ma automat na ramieniu. Zubrow przycisnął do siebie dziewczynkę – może już nieżywą – i nagle zrozumiał, że nadszedł jego koniec. Nie ma już ani komitetu, ani sztabu dywizji, ani samej dywizji. Nikt mu nie pomoże. A Czyrwa Lider został daleko, aż na tamtym rogu. Nie widać go, a i on nie widzi Zubrowa. I nie można dać sygnału.

Zajechał komuś pięścią między oczy, kopnął kogoś w krocze, sam dostał w szczękę – i zrozumiał: to koniec. Szkoda, że nie ma Sałymona z saperką, szkoda, że Dracza gdzieś tam nosi. I życia szkoda – ale z drugiej strony – zakończy się ono jak należy, jak przystało oficerowi!

Dracz gna sąsiednią ulicą, pierś do przodu, nosem rozcina powietrze. BMD ryczy. Małe to, ale silne. Bojowego obrazu dopełnia gazik. Łoskocze minikolumna po pustych ulicach. A ileż tu wszelkiego dobra! Z każdego sadu gałęzie drzew morelowych zwieszają się na ulicę, owoce już dojrzały. Szkoda tylko, że wszystko pokrywa warstwa trującej zieleni! Tymi morelami i gruszkami można karmić tylko wrogów ludu. A jakże chłop ma minąć obojętnie całe to bogactwo, niczego nie zabierając? Kartofli po warzywnikach też zatrzęsienie i kukurydza już dojrzała. Ech, ugotowałby człek z dziesięć kolb i zapił gorzałką. Tyle wszędzie tego dobra… Jakaż to bogata ziemia! I wszystko skażone!

– Kierowca! Stój, kurde!

– Co się stało?

– Pociągnij nosem! No? Czym pachnie?

– Tytoniem.

– No właśnie, tytoniem! Już od trzech przecznic tak pachnie! Co to może oznaczać? Plutonowy Szabla?

– To może oznaczać, że tytoń jest pachnący!

– Plutonowy Sałymon?

– To oznacza, że w tym mieście nie tylko lubią wypić, ale i popalić!

– Szeregowy Żmija! Test dla zwiadowcy na inteligencję: co to może oznaczać?

– Tylko to, towarzyszu kapitanie, że jest tu pod dostatkiem papierosów!

– Słusznie, diabelskie nasienie! Tu są zakłady tytoniowe! Widziałeś napis na paczkach papierosów „Prima” – „Zakłady Tytoniowe Czerkasy”? No, to w prawo zwrot! Sałymon za mną! Żmija – utrzymuj łączność, nie przegap sygnału Zubrowa! Szabla! Odbieraj skrzynki!

– Że też takiej fabryki nikt jeszcze nie ograbił?

– Ależ ograbili, tak jak wszystko inne! A cały Związek Radziecki – pomyśl: trzeba było siedemdziesięciu lat, żeby wszystko rozkraść! Nieś, Sałymon!

– Towarzyszu kapitanie, ale skrzynki są całe w tym zielonym paskudztwie!

– To wyciągaj ze spodu! Pył osiada tylko na wierzchu! Pod spodem są czyściutkie, a poza tym hermetycznie opakowane!

– Dziwne, że jeszcze nie ma sygnału od dowódcy…

– Ładuj, ładuj! Skoro sygnału nie ma – to znaczy, że u niego wszystko w porządku. Mamy i łączność radiową, i pułkownik może wystrzelić niebieską racę, i huknąć z automatu. Skoro jest cicho, to ładuj, ładuj! Dowódca nam za to podziękuje!

– Nie, towarzyszu kapitanie, wy tu ładujcie, a ja sprawdzę co u dowódcy.

– Stój, Sałymon, masz słuchać moich rozkazów! Ale Sałymon już wskoczył do gazika, spychając

Żmiję na miejsce kierowcy. Pogroził mu potężną pięścią, tak że Żmija od razu przestał mieć wątpliwości, czyje rozkazy wypełniać: kapitana czy plutonowego. GAZ-166 ryknął silnikiem i zniknął za zakrętem w kłębach spalin.

Sałymon gna ulicą i czuje w głębi duszy, że dzieje się coś złego. Trafiają się pojedynczy przechodnie, ale jacyś rozgorączkowani, każdy ma w oczach iskrę szaleństwa. I Sałymon już czuje, że Zubrow jest nie gdzie indziej, tylko w samym środku bijatyki.

– Rozejść się, no! – Sałymon rozgarnia tłum na prawo i na lewo. Prze naprzód jak arktyczny lodołamacz. Saperką kręci nad głową, niby wirnikiem helikoptera. Jest dowódca! Jest!!

– Rozejść się, bo zatłukę! – I Sałymon tłucze. Złapał Zubrowa i wywleka go z tłumu. A Żubrów ciągnie za sobą jakąś dziewuchę.

– Towarzyszu pułkowniku, zostawcie ją!

Ale pułkownik nie reaguje. Jakby mu rozum odebrało.

Cóż było robić, Sałymon wyciągnął z tłumu oboje. Oto Żmija z samochodem, a tam Czyrwa Lider z drugim. – Skaczemy do najbliższego! – Sałymon z Zubrowem skoczyli do gazika, wciągnęli dziewczynę. Żmija natychmiast przycisnął do dechy. Teraz można nawet strzelić. Sałymon posyła długą serię w kierunku zbiegowiska. Oczywiście nie po głowach, ale trochę wyżej. Szkoda ludzi ranić: bądź co bądź zajęci są słuszną sprawą, szturmują komitet. Oczywiście trochę przeginają – ale przecież tyle lat cierpieli! Ech, w innych układach Sałymon sam z przyjemnością wziąłby w tym udział. Kto mamę i tatę mu wykończył, kto w domu dziecka wymawiał mu każdy kęs?

Ale z drugiej strony nie można się przecież odgrywać na dzieciach! Sałymon spojrzał na dziewuchę, którą Zubrow wciąż jeszcze trzymał za ramię – ależ to nie dziewucha! Jak kocię trzymane za skórkę zwisa na rękach dowódcy dzieciak płci żeńskiej. Żeby się stała dziewczyną, musi minąć jeszcze ze trzy lata. Sałymon zdjął kurtkę i owinął nią dzieciaka jak pieluchą: żeby nie siedziała goła przy chłopach.

– Sałymon! – odezwał się wreszcie Zubrow.

– Słucham, towarzyszu pułkowniku!

– Dawaj łączność.

– Jest łączność.

– Brusnikin, Brusnikin! Słyszysz, tu Zubrow!

– Słyszę!

– Wyślij nam naprzeciw parę plutonów!

– Tak jest!

– Połącz się z Draczem, opierdol go w moim imieniu i niech osłania mi tyły. Ma, łobuz, pancerz i siłę ogniową.

– Tak jest.

– Co tam u ciebie?

– Bronimy się, towarzyszu pułkowniku.

– Tego jeszcze brakowało! Przed kim?

– A pchają się tu jacyś; widocznie spodobał im się nasz pociąg.

W oddali kilka razy wystrzeliła armata czołgowa, jakby na dowód, że toczy się tam poważny bój.

– Brusnikin!

– Jestem!

– Nie stój w miejscu! Manewruj! Utrudniaj im celowanie.

– Zrozumiałem.

– Nie odjeżdżaj za daleko i trzymaj w pogotowiu lekarza.

– Nie mamy lekarza, towarzyszu pułkowniku. Dostał serię na wylot. Trzy otwory wlotowe – trzy wylotowe. Odbiór.

Ale nie było czasu na dalszą rozmowę: z wyciem i gwizdem gnały za nimi taczanki, rowery, stare motocykle i nawet sędziwy transporter opancerzony BTR-152.

– Żmija, gaz do dechy!

Żmija dodał gazu. Ale i tak już wiedzieli, że udało im się uciec. Sałymon, nie posiadając się z radości, zapytał:

– A czemu pan taki blady, towarzyszu pułkowniku?

– Popatrz lepiej na siebie!

Eszelon ruszył do tyłu natychmiast, jak tylko przyjechały wszystkie trzy pojazdy. Było jasne, że w tym miejscu nie uda się przedrzeć, trzeba jechać przez Rostów. Ładunek był nieuszkodzony. Amerykanin też. Wedle relacji Brusnikina trzymał się doskonale: nie wpadł w panikę i nie pętał się pod nogami. Tylne wagony nie ucierpiały wcale: przeciwnik atakował z przodu. Zabitych i rannych liczono już w czasie jazdy.

Ciężkiemu eszelonowi trudno jest jechać tyłem. Znów na horyzoncie ukazują się, jeszcze niedawno buchające smrodliwym dymem, a teraz martwe kominy kombinatu. Przepływają spokojnie budynki fabryczne, rachityczne drzewka, chruszczowowskie czteropiętrowe bloki i znów zabudowania fabryczne. Kawałek urwanej liny zgrzyta na wietrze o metalowy bok zardzewiałego zbiornika. Wiatr pędzi po stepie słupy pyłu. Kopeć, dym, smród, beznadzieja.

– Mówi Pierwszy. Do wszystkich dowódców pododdziałów. Sprawdzić wagony. Zameldować o stratach. Pluton kolejowy?…

– Lokomotywa i cysterna w porządku. Na pancerzu tylko wgniecenia. Zużycie amunicji – sześć pocisków 125 mm i osiemset dziewięćdziesiąt pięć 23 mm z Szyłki. Jeden zabity – dowódca pierwszej wieży. Trzech rannych: celowniczy pierwszej wieży i dwóch kolejarzy.

– Że kolejarze, to zrozumiałe. Ale w jaki sposób dostali ci w wieży?

– Wychylili się z włazów, żeby popatrzeć na efekty swojej roboty.

– Sałymon!

– Jestem!

17
{"b":"122685","o":1}