Литмир - Электронная Библиотека

Willie obejrzał ikonę i zadał swoje standardowe pytanie:

– Dobrze. Ile mydła to kosztuje?

Boria wytrzeszczył oczy, ale tu wtrącił się Sańka:

– Nie denerwuj się, Boria. Nasz amerykański przyjaciel ma wkrótce odebrać wagon mydła.

– Zagranicznego?

– Ależ oczywiście! I całe to mydło chce zamienić na antyki. Wyobrażasz sobie te perspektywy?

– O, mydło! Wspaniale! To obecnie najbardziej chodliwy towar – zapalił się Boria. – Jasne, że znajdziemy wspólny język. Mój drogi Willie, wezmę całą partię, proszę mi tylko dać znać, kiedy towar nadejdzie.

– Ależ nie starczy ci tych staroci na całą partię! – wtrącił Sańka, żeby go podbechtać.

– Wystarczy, Willie. Wystarczy! Sania żartuje. Zdobędę, co pan zechce! Może interesuje pana coś konkretnego?

– Owszem. Obraz „Skrzypek i koza” Chagalla. Wiem, że jest w jakiejś prywatnej kolekcji, chyba w Moskwie.

Boria westchnął.

– Już od roku sam go szukam. Ale na razie nie natrafiłem na żaden ślad. Choć może mi się poszczęści w ostatniej chwili? Tylko niech mi pan nie zniknie z oczu! Gdzie mam zadzwonić, jeżeli znajdę obraz?

Już trzy dni Sańka na prośbę Alichana oprowadzał Willie’ego po najbogatszych moskiewskich kolekcjonerach, zapoznawał go z dziewczętami, ciągał po knajpach i uważnie słuchał wszystkich rozmów. Zorientował się już, że Alichan jest w błędzie. Willie absolutnie nie próbował dochować sekretu. O mającym wkrótce nadejść ładunku trzepał na prawo i lewo, opowiadał każdemu: „Mydło toaletowe! Cały wagon! Kochanie, nigdy jeszcze nie wąchałaś takiego mydła! Mój przyjaciel oczywiście będzie bardzo zainteresowany pańską ikoną… numizmatami… kindżałem… Ma na wymianę mydło! Miło poznać pańską małżonkę… Czy pani wie, o czym dopiero co rozmawialiśmy z pani mężem? O mydle! Ach, oczywiście najpiękniejszej kobiecie Moskwy nie sposób odmówić takiej drobnostki…”

Było jasne, że to nie kamuflaż: Willie, z jego chełpliwością, upodobaniem do blondynek i prostoduszną pewnością siebie, cały był jak na dłoni. Typowy analityk, których zatrzęsienie w każdej moskiewskiej ambasadzie. Sańce nie chciało się nawet z nim sprzeczać, kiedy Willie rozpoczynał swoje zwykłe rozwlekłe zachwyty nad pierestrojką i wielkim postępem w łonie radzieckiego kierownictwa. Nie, niemożliwe, żeby Willie wstawiał kit, ale na wszelki wypadek należy go jeszcze raz sprawdzić. Sańka nie będzie go przecież holował jeszcze przez tydzień! Nie ma już sił, a w dodatku zaniedbał inne sprawy. Jutro, mój chłopcze, wyśpiewasz mi wszyściutko. A na razie leć do swojej kolejnej flamy. Chciałbym tylko wiedzieć, kiedy ty pracujesz.

Zły i zmęczony, Sańka wrócił do domu już po północy.

– Gdzieś ty był, wujku Sania? Nie mógłbyś mnie brać ze sobą? Po jaką cholerę włóczysz się sam po ciemku? Jeszcze cię gdzieś stukną!

– Świetnie, mój chłopcze, wspaniale. Nawet mama się tak o mnie nie troszczyła. A teraz mi powiedz: pamiętasz z twarzy tego Amerykanina, którego ostatnio obskakuję?

– Oczywiście, wujku Sania.

– No więc jutro mam się z nim spotkać. Ogona już za sobą nie ciągnie: widocznie KGB też straciło zainteresowanie, nie tylko ja. Tu masz miejsce i godzinę – Sańka wręczył Krewniakowi świstek papieru – to stary dom, na podwórze są dwa wejścia. – Mamy się spotkać już w mieszkaniu. Widzisz, mój mały, ilu twój wujek ma przyjaciół? I wszyscy wyjeżdżając dają mu swoje klucze. Na tym właśnie polega męska solidarność, zapamiętaj sobie na przyszłość. Tak, o czym to ja mówiłem? Zaczekaj na tego palanta na schodach i nastrasz go porządnie. Tylko bez siniaków!

– Rozumie się, wujku Sania.

– A ja przyjdę zaraz po nim, po jakichś paru minutach. I obronię go przed tobą w uczciwej walce na pięści.

Krewniak uśmiechnął się szeroko.

– Nie bój się, dryblasie, nie zleję cię. Stuknę leciutko, po ojcowsku. Ale masz mi go nastraszyć tak, żeby nie mógł utrzymać języka w gębie!

– Spoko, wujku Sania. Masz to jak w banku!

Był ciepły wrześniowy wieczór. Willie szedł Arbatem. Oto ten dom. Wyjął z kieszeni kartkę z adresem i sprawdził. Tak, drugie piętro, mieszkania jedenaście. Żarówka na klatce paliła się tylko na drugim podeście. Śmierdziało kotami i niedopałkami. Ależ ci Rosjanie palą!

Willie nie przeszedł nawet pięciu kroków, kiedy ktoś ostro szarpnął go za ramię. Potem został obrócony o sto osiemdziesiąt stopni i dostrzegł w półmroku olbrzymiego, czarnego draba – nie było widać nawet oczu.

Nowojorska policja zaleca, żeby nie drażnić napastników stawianiem oporu i żeby mieć na takie okazje dziesięć dolarów w kieszeni na piersiach. Willie przywołał na twarz życzliwy uśmiech i usiłował wskazać na swoją kieszeń. Napastnik chyba go jednak nie zrozumiał. Mocniej chwycił Willie’ego za klapy i zaczął nim potrząsać z nieprawdopodobną siłą. Potem pochylił się tuż nad twarzą Amerykanina i zawarczał. Willie spostrzegł, że bandzior ma na gębie czarną pończochę. Ze strachu i ponieważ napastnik trząsł nim na wszystkie strony, nie mógł nawet krzyknąć. Wtem potrząsanie ustało, bandzior z rykiem odwrócił Willie’ego i ten poczuł, że ściąga mu spodnie. Zboczeniec! Boże, tylko nie to! Odważył się pisnąć, ale tu potworna łapa zatkała mu usta.

W następnej chwili z tyłu coś trzasnęło, Willie został odrzucony na podłogę i co prędzej odtoczył się dalej w kierunku schodów. Warczenie przeszło w zduszony okrzyk. Bójka trwała tak krótko, że Willie nawet nie zdążył się zdecydować, czy przyjść z pomocą nieoczekiwanemu wybawcy, czy co prędzej uciekać. Bandyta rzucił się do wyjścia, jego sylwetka zarysowała się na moment w drzwiach, po czym znajomy głos zapytał:

– To ty, Willie? Nic ci nie jest?

Willie tak dygotał, że nie był w stanie wciągnąć spodni.

W mieszkaniu Sańka od razu zawlókł go do kuchni, wyjął z lodówki butelkę wódki i nalał mu pełną szklankę.

– Wypij szybko. Duszkiem! No?

Willie posłusznie opróżnił szklankę i nawet nie poczuł pieczenia. Ogarnęła go gwałtowna fala ciepła i ręce przestały mu się trząść. Co za wspaniały chłop z tego Sańki! Oczywiście, Willie pomógłby mu rozprawić się z tym bandziorem! Po prostu nie zdążył. – Po prostu nie zdążyłem, rozumiesz, przyjacielu?

Sańka wszystko rozumiał. – Nie ma o czym mówić, to drobiazg. Napij się jeszcze, Willie, to rozładuje stres. Weź ogóreczka, zakąś! I odpręż się.

Już bez chlipania Willie wylewał przed Sańką swoje emocje:

– Co to za straszny kraj! Jestem przekonany, Aleksandrze, że ten człowiek był z KGB. Ich ludzie mnie szantażowali. Chcą mnie po prostu zastraszyć. To twardziele, dobrze wiem. Żeby wywiad o mało nie zabił człowieka z powodu wagonu mydła! Zwariowany kraj! Jaki mogą mieć w tym interes?

– A co, ci ludzie pytali cię o mydło?

– Była tam jedna dziewczyna, która nawet nie ukrywała, gdzie pracuje. Interesowało ją mydło, i to w takiej chwili!

– A ten mięśniak też cię pytał o ładunek?

– Nie, tylko warczał. Ale jestem pewien, Aleksandrze, jestem pewien!

– Czemu się tak za ciebie wzięli? – z zadumą odezwał się Sańka. – Może ten twój Ross wiezie nie tylko mydło, co?

– Tylko mydło, wiem na pewno! Sam mu podsunąłem ten pomysł, chyba w złą godzinę! Skąd mogłem wiedzieć, że zrobi się z tego taka afera! A jak się dowiedzą w ambasadzie, że mam na pieńku z KGB…

– Bądź spokojny, nie dowiedzą się. Oczywiście, jeżeli sprawa jest czysta. A może jednak twój Ross szykuje jakiś przekręt?

– Znam Paula jeszcze ze szkoły, Aleksandrze! To prymityw, chociaż fajny chłopak. Nie robi żadnego przekrętu. Jest do tego niezdolny.

– Dobrze już, dobrze, nie bierz wszystkiego tak serio. Ten facio, któremu wybiłem zęby, to najprawdopodobniej zwykły chuligan. A dziewczynę olej. Dawno to było?

– Jakiś tydzień temu.

– Do ambasady nikt się na razie nie zwracał?

– Nie, wiedziałbym o tym.

– No, to znaczy, że cię sprawdzili i odczepili się. Już ci chyba dadzą spokój. KGB ma wystarczająco dużo innych spraw. Zjedz kiełbaskę, bo cię wódka rozbierze. A właśnie, wspomniałeś im o obrazie Chagalla?

26
{"b":"122685","o":1}