Литмир - Электронная Библиотека

Ludzie otoczyli go. Twarze mieli zarumienione – od alkoholu, ale i z poczucia triumfu. Nikt, jak dotąd, nie odważył się dotknąć Kennita. Tłum zatrzymał się w pełnej szacunku odległości od jego pięści. Wszystkie oczy spoczęły na jego osobie. Kapitan popatrzył po ich twarzach, szukając słabych miejsc motłochu i ewentualnego napastnika, która zada mu pierwszy cios. Nagle przed tłum wyszła jakaś tęga kobieta i stanęła przed Kennitem, trzymając się mięsistymi rękoma za szerokie biodra.

– Jestem Tayella – oznajmiła wyraźnym i potężnym głosem. – Rządzę Krzywem. – Spojrzała mu w oczy, jak gdyby zamierzał zakwestionować jej oświadczenie. Potem, ku jego zdziwieniu, nagle zalała się łzami. Płynęły jeszcze po jej policzkach, gdy dodała załamującym się głosem: – I powiem ci, że wszystko tutaj jest twoje. Bierz, co chcesz i kiedy chcesz. Ponieważ przywiodłeś do nas tych, których ujrzeć już się nie spodziewaliśmy!

Zaufać swemu szczęściu! Kennit uśmiechnął się do kobiety, ukłonił jej się najbardziej szarmancko jak potrafił i mimo szczerego żalu z powodu zmarnowanej koronki, milcząco ofiarował jej swoją chusteczkę. Kobieta wzięła od niego materiał, jak gdyby był wyhaftowany czystym złotem.

– Skąd wiedziałeś? – spytała. Jej głos znowu się załamał. – Jak się domyśliłeś? Wszyscy byliśmy zdziwieni.

– Mam swoje sposoby – odparł ostrożnie i zastanowił się, o czym ta kobieta mówi. Nie spytał jej jednak i nawet się nie wzdrygnął, gdy jej ręka opadła na jego ramię. Owo klepnięcie zapewne oznaczało, że jest zadowolona.

– Wystawcie świeży stolik, nasz najlepszy. Droga dla kapitana Kennita! Błogosławcie człowieka, który uratował z rąk handlarzy niewolników naszych krewnych i sąsiadów, a następnie przywiódł ich tutaj, by dzielili z nami nowy, swobodny żywot. Błogosławcie tego człowieka!

Wiwatujący tłum pchnął lekko Kennita ku lepkiemu stolikowi. Kapitan usiadł, a wtedy zastawiono stół pieczoną rybą i stosem twardych korzennych ciastek. Uroczystą kolację dopełniał kubełek zupy z mięczaków, zagęszczonej morskim zielskiem. Tayella usiadła obok pirata i do drewnianej czarki nalała mu jagodowego wina lokalnej produkcji. Kennit przypuszczał, że jest to najlepszy trunek w mieście. Wziął pierwszy łyk i starał się nie skrzywić. Kobieta wypiła już zapewne pewną ilość wina, uznał zatem, że najrozważniej będzie sączyć płyn i pozwolić się raczyć historią miasta. Ledwie spojrzał na Sorcora, który do nich dołączył. Smagły stary żeglarz wydawał się dziwnie zawstydzony. Wręcz upokorzony ze zdumienia. Kennit był zbulwersowany, a równocześnie rozbawiony, ponieważ jego mat dźwigał na ręku naznaczone “Iksem” dziecko w pieluszce, którego matka kręciła się zresztą w pobliżu.

Tayella wstała, po czym wgramoliła się na blat stołu i przemówiła do zebranych.

– Przybyliśmy tu – zaintonowała – dwanaście lat temu. W łańcuchach, chorzy, na wpół żywi. Wielu z nas. Ocean pobłogosławił nas potężnym sztormem, który pchnął statek w górę owego kanału, gdzie żaden handlarz niewolników nigdy nie dotarł, a potem osadził nas na mieliźnie. Dzięki tej burzy wiele się zdarzyło. Między innymi poluzował się skobel, który zabezpieczał łańcuchy naszych kajdan. Mimo iż nadal mieliśmy związane ręce i nogi, pozabijaliśmy tych chalcedzkich drani. Uwolniliśmy współtowarzyszy i uczyniliśmy to miejsce naszym domem. Nie jest ono najlepsze na świecie, lecz ktoś, kto spędził miesiąc w ładowni statku niewolniczego, może je nazwać ziemskim rajem Sa. Nauczyliśmy się tu żyć, nauczyliśmy się używać łodzi ze statku do łowienia ryb, odważyliśmy się nawet powiadomić świat o miejscu naszego pobytu. Wiedzieliśmy jednakże, że nigdy nie zdołamy wrócić do prawdziwych domów. Że utraciliśmy na zawsze nasze rodziny i naszą wioskę. – Kobieta odwróciła się nagle i wskazała na Kennita. – A ty, panie, przywiozłeś nam wszystko, za czym tęskniliśmy.

Skonsternowany kapitan czekał, patrząc, jak Tayella wyciera zapłakane oczy jego chusteczką.

– Kiedy przyszli nas zabrać, ponieważ nie zdołaliśmy zapłacić Satrapie podatków, walczyłam. Zabili mi męża i wzięli mnie, lecz moja mała wówczas córeczka uciekła. Nigdy nie przypuszczałam, że ją jeszcze kiedykolwiek zobaczę… Nie mówiąc o moim wnuku, którego istnienia nawet nie podejrzewałam.

Wskazała z czułością na Kennitowego mata i na małego Sorcora. Znowu po policzkach spłynęły jej łzy, a bezgłośny szloch odebrał mowę.

Uspokajała się długo i wkrótce inni ludzie wtrącili się, by jej pomóc i opowiedzieć własne historie. Kennit wreszcie zrozumiał ten najbardziej niesamowity zbieg okoliczności. Okazało się, że w większości niewolnicy z pokładu “Fortuny” pochodzili z tej samej wioski, co pierwotni założyciele Krzywego. Nikt tu nie wierzył, że to tylko zbieg okoliczności. Wszyscy, nawet surowy Sorcor, przypisywali owo spotkanie magicznej dedukcji Kennita. Piracki kapitan wiedział, że niemal przypadkowo wybrał ten port, a jednak czuł, że na jego decyzję miała wpływ pewna potężna siła.

Najzwyklejsze szczęście. Jego szczęście! Szczęście, któremu ufał i którego nigdy nie kwestionował. Od niechcenia pogładził palcem czarodrzewowy talizman na nadgarstku. Nie wolno mu szydzić z tego szczęścia ani pogardzać tą szansą. Nie wolno mu. Takie szczęście wymaga od niego śmiałości. Zdecydował, że im powie. Nieśmiało i pokornie spytał Tayellę:

– Czy moi ludzie powiedzieli ci, jakie proroctwo otrzymałem od przedstawiciela Innego Ludu?

Tayelli wytrzeszczyła oczy. Poczuła, że nadchodzi niezwykła chwila. Jej milczenie – niczym rozszerzający się krąg fal – zawładnęło zebranymi. Wszyscy patrzyli na Kennita.

– Coś słyszałam – bąknęła ostrożnie.

Piracki kapitan spuścił wzrok, jak gdyby poczuł się pokonany.

– Tutaj zaczniemy – odezwał się w końcu niskim, subtelnym głosem. Potem zrobił większy wdech i kontynuował jeszcze głębszym głosem: Tak, właśnie od tego! – dodał szczególnym tonem, by zebrani poczuli się zaszczyceni jego szczerością.

Udało się. Wszystkie oczy zalśniły łzami. Zdziwiona Tayella potrząsnęła powoli głową.

– Ale cóż możemy ci ofiarować? – spytała niepewnie. – Jesteśmy wioską na odludziu. Nie mamy tu pól uprawnych ani wspaniałych domów. Cóż to za królewska siedziba?

– Zacznę od tego, od czego wy zaczęliście – odpowiedział cichym, łagodnym głosem. – Przywiozłem wam statek i wytrenowałem dla was jego załogę. Będziecie pracowali na “Fortunie” pod banderą kruka. Zostawię Rafo, by nauczył was naszego sposobu życia. Bierzcie wszystko, co zechcecie od każdego mijającego was statku i uczyńcie to własnym. Nie zapominajcie, że Satrapa odebrał wam cały dobytek i nie wstydźcie się odbierać bogactw handlarzom z Jamaillii, których władca karmi waszą krwią. – Spojrzał w wilgotne oczy swego mata i znalazł w nich inspirację. – Napadajcie na każdy przepływający przez wasze wody statek z niewolnikami. Załogę wrzucajcie do wody, co z zadowoleniem przyjmą tutejsze węże, a statki gromadźcie w waszym porcie. Z całego ładunku, który będzie się znajdował na ich pokładach, Krzywemu należy się połowa. Pamiętajcie: połowa! – powtórzył to słowo głośno, aby cała grupa usłyszała o jego hojności. – Resztę przechowajcie dla mnie. Zanim rok upłynie, Sorcor i ja wrócimy po naszą część i wówczas dowiecie się, jak najlepiej sprzedać wasze łupy. – Z lekko drwiącym i pewnym siebie uśmiechem Kennit podniósł drewnianą czarkę z winem. – Wznoszę cierpki toast! Za nadejście słodszych i lepszych czasów!

Wszyscy zebrani wykrzykiwali pochlebstwa pod jego adresem. Tayella najwyraźniej nie zauważyła, że piracki kapitan właśnie odebrał jej władzę nad osadą. Oczy kobiety lśniły równie mocno jak pozostałych. Wzniosła swoją czarkę wysoko. Nawet zimnokrwisty Sorcor przyłączył się do zebranych, którzy krzyczeli imię jego kapitana. Takiego triumfu jak ten nie odczuwał nigdy dotąd. Kennit spojrzał w pełne uwielbienia oczy mata i uprzytomnił sobie, że po raz kolejny zmienił go w wiernego psa. Uśmiechnął się do niego, a nawet do niemowlęcia, które Sorcor nadal trzymał w ramionach, po czym wybuchnął śmiechem. Jego mat sądził, iż kapitan nadał dziecku imię na jego cześć. Że była to jakaś nagroda. Kennit nie walczył z własnym uśmiechem. Podniósł znowu wysoko czarkę. Serce mu waliło, gdy czekał, aż otaczający go ludzie ucichną. Kiedy zamilkli, przemówił złudnie miękkim głosem.

81
{"b":"108284","o":1}