Литмир - Электронная Библиотека

Ronica podniosła się z miejsca przy stole. Nie tknęła jedzenia, nawet nie napiła się herbaty. Idąc ku drzwiom, westchnęła.

– Zapewne przyjdzie taki moment, kiedy nawet wszystkie pięćdziesiąt sześć kupieckich głosów nie wystarczy, by przeciwstawić się woli nowych przybyszów. A jeśli Cosgo tak łatwo łamie jedną obietnicę Satrapy Esclepiusa, czy dotrzyma innych świętych praw? Ile czasu minie, zanim rozsprzeda wokół także przyznane nam niegdyś monopole? Wolę nie myśleć, co tu się może zdarzyć. Nie chodzi tylko o to, że fakt ten oznacza koniec naszego stylu życia. Co będzie, jeśli ci nieostrożni i chciwi ludzie zapuszczą się w górę Rzeki Deszczowej? Nie chcę nawet myśleć o skutkach takiej nierozwagi.

Przez jedną przerażającą chwilę Keffria przypomniała sobie narodziny swojego trzeciego dziecka. Albo raczej dzień, gdy trzeci raz leżała w połogu; podobno żadne dziecko nie urodziło się z tak długiej ciąży i bolesnego porodu. Z jej łona wyszło tylko jakieś straszliwe stworzenie, którego matka nawet nie pozwoliła jej zobaczyć ani dotknąć, które warczało, pomrukiwało i walczyło dziko, gdy Ronica wynosiła je z pokoju. Kyle był wtedy na morzu, natomiast jej ojciec przebywał w domu i na niego spadł nieprzyjemny obowiązek pozbycia się potworka. Nie jej jednej zresztą urodziło się coś takiego. Nikt nigdy nie wspominał o tej sprawie. Nawet Kyle, kiedy wrócił do domu z rejsu, nie spytał o nadal pustą kołyskę, tylko przytulił żonę i przez cały pobyt traktował ją z wielką czułością. Teraz przypomniała sobie, że pewnego dnia użył określenia “poród martwego płodu”. Keffria zastanawiała się, czy naprawdę w to wierzył. Kyle nie urodził się w rodzinie Pierwszych Kupców; może nie wiedział o cenie, którą ciągle jeszcze musieli płacić za pobyt tutaj.

Może nie do końca rozumiał, co oznacza wejście do kupieckiej rodziny. Może jeszcze nie pojął, że Pierwsi Kupcy z respektem traktują wszystko to, co płynie wodami Rzeki Deszczowej.

Na krótką chwilę Keffria pomyślała o swoim mężu jak o obcym człowieku, jak o… zagrożeniu. Właściwie nie był jej wrogiem, lecz stanowił coś w rodzaju burzy albo ogromnej fali, która – bezduszna – pędzi, niszcząc wszystko na swej drodze.

– Kyle to dobry człowiek – zapewniła matkę, ale Roniki nie było już w pokoju, toteż słowa Keffrii nie przekonały nawet jej samej.

15. NEGOCJACJE

– Wypływamy jutro rano. – Torg nie ukrywał radości, gdy komunikował chłopcu tę wiadomość,

Wintrow nawet nie oderwał wzroku od swojej pracy. Słowa mężczyzny nie miały formy pytania ani rozkazu, toteż nie zamierzał na nie reagować.

– Tak, odpływamy stąd. Nie zobaczysz przez jakiś czas Miasta Wolnego Handlu. Między nim i Jamaillią jest siedem portów. Pierwsze trzy są w Chalced. Musimy się pozbyć z ładowni słodkich orzeszków. Od początku wiedziałem, że się tu nie sprzedadzą, ale nikt mnie nie pytał o zdanie. – Oficer zakołysał ramionami i zadowolony z siebie wyszczerzył zęby. Najwyraźniej sądził, że kiepska decyzja kapitana świadczy o jego mądrości; chłopiec nie dostrzegał tej zależności.

– Kapitan chce zdobyć trochę złota, które podobno zamierza wydać na zakup niewolników w Jamaillii. Będziemy mieli niezły ładunek, mały. – Polizał wargi. – Już się na nich cieszę, zwłaszcza jeśli Haven posłucha moich rad na targu. Znam się na handlu niewolnikami. Potrafię rozpoznać najwyborniejsze ciała, gdy je zobaczę. Zarządam najlepszych. Może nawet zdobędę dla ciebie do zabawy małe chude dziewczynki. Co sądzisz na ten temat, chłopcze?

Wintrow wiedział, że musi odpowiedzieć na to pytanie, w przeciwnym razie poczuje w krzyżu kopniak zadany przez Torga buciorem.

– Uważam niewolnictwo za rzecz niemoralną i nielegalną. Zresztą nie powinniśmy dyskutować o planach kapitana. – Nadal nie podnosił oczu znad swojej pracy, czyli stosu starej liny. Zadanie Wintrowa polegało na rozplataniu jej i ocaleniu tyle, ile się da. Resztę należało rozszczepić na poszczególne włókna, które można by ponownie spleść w linę lub wykorzystać do uszczelniania szpar. Ręce chłopca stały się już tak szorstkie jak juta, którą w nich trzymał. Kiedy na nie patrzył, nie mógł uwierzyć, że jeszcze tak niedawno były to delikatne dłonie artysty, które potrafiły tworzyć wspaniałe kompozycje z kawałków szkła. Naprzeciwko niego, na pokładzie dziobowym nad własnym stosem pracował Mild. Wintrow zazdrościł młodemu marynarzowi zręcznych, stwardniałych rąk. Kiedy Mild podniósł kawałek liny i potrząsnął nim, ta w jakiś niemal magiczny sposób rozplatała się sama. Wintrow zwijał i skręcał swój fragment, lina jednak stale mu się wymykała.

– Ho, ho. Robimy się nieuprzejmi, co? – Ciężki bucior Torga trącił go boleśnie. Ciało chłopca było nadal posiniaczone od otrzymywanych wcześniej kopniaków.

– Nie, panie – odpowiedział odruchowo Wintrow. Czasami wystarczyło trochę służalczości. Początkowo chłopiec próbował mówić do swego brutalnego prześladowcy jak do człowieka inteligentnego, prędko się jednak nauczył, że wszelkie słowa, których Torg nie rozumiał, interpretował sobie jako drwinę z jego osoby, a wyjaśnienia uważał za kiepską wymówkę. Im mniej zatem Wintrow mówił, tym rzadziej obrywał. Dla świętego spokoju często więc się zgadzał ze stwierdzeniami, którym by w normalnych okolicznościach zaprzeczył. Starał się, aby nie pozostawały w sprzeczności z jego godnością i moralnością, lecz powiedział też sobie, że najważniejsze jest przetrwanie. Musiał przeżyć do czasu, gdy zdoła uciec.

Ośmielił się zaryzykować pytanie.

– W jakich portach się zatrzymamy?

Postanowił, że jeśli zacumują gdzieś na Półwyspie Szpik, znajdzie sposób, by opuścić statek. Niezależnie od długości drogi, którą będzie musiał przejść piechotą, wróci do swojego klasztoru. Gdyby opowiedział kapłanom swoją historię, na pewno by go wysłuchali, a potem zmieniliby mu nazwisko i umieścili go gdzieś, gdzie ojciec nigdy nie zdołałby go znaleźć.

– Nigdzie w pobliżu Półwyspu Szpik – odrzekł Torg ze zjadliwą uciechą. – Jeśli chcesz wrócić do klasztoru, będziesz musiał do niego dopłynąć. – Drugi oficer “Vivacii” roześmiał się głośno i Wintrow zrozumiał, że zbyt jawnie zadał pytanie.

Zaniepokoił się, że nawet głupkowaty Torg potrafił mu czytać w myślach. Czyżby zbyt często śnił o powrocie? Czy pragnienie ucieczki było widoczne w każdym jego ruchu? Może i tak, sądził bowiem, że tylko w ten sposób zdoła pozostać przy zdrowych zmysłach. Bez przerwy obmyślał sposób wymknięcia się ze statku. Za każdym razem, gdy Torg zamykał go na noc w komorze kotwicznej, czekał, aż umilkną odgłosy kroków, a potem próbował otworzyć drzwi. Żałował, że był taki niecierpliwy podczas pierwszych spędzonych na statku dni, bowiem jego niezdarne próby ucieczki zaalarmowały kapitana i załogę. Wszyscy poznali jego zamiary, a Kyle oświadczył głośno, że każdy marynarz, który pomoże jego synowi opuścić pokład, srogo za to zapłaci. Dlatego Wintrow nigdy nie bywał tam sam, a ci, którzy pracowali obok niego, oburzali się, że nie mogą mu ufać, tylko muszą go pilnować.

Torg przeciągnął się potężnie, aż zastrzykały mu stawy, potem ponownie dźgnął butem grzbiet Wintrowa.

– Do roboty, chłopcy. Trzeba pracować, aby zarobić. Mild, od tej chwili jesteś niańką. Dopilnuj, żeby ten ładny młodzieniec się nie nudził. – Wintrow otrzymał ostatniego kopniaka, po czym drugi oficer odszedł w dół pokładu.

Żaden z chłopców nie podniósł oczu, aby obserwować jego odejście, kiedy jednak Torg odszedł wystarczająco daleko, Mild śmiało zauważył:

– Któregoś dnia ktoś go zabije i wyrzuci za burtę. Tak byłoby najlepiej dla wszystkich. – Ręce młodego marynarza ani na chwilę nie przerwały pracy. – Może nawet ja to zrobię – dodał wesoło.

Spokojna uwaga dotycząca zamordowania Torga zmroziła Wintrowa. Mimo iż nie lubił drugiego oficera, nie potrafiłby go znienawidzić i nigdy nie przyszłaby mu do głowy myśl o zabiciu go. Nie spodziewał się też po Mildzie takiego oświadczenia. Poczuł niepokój.

86
{"b":"108284","o":1}