Литмир - Электронная Библиотека

Podniosła głowę, rozejrzała się wokół i uświadomiła sobie, że mimowolnie zawędrowała na ulicę Deszczowych Ostępów. Oboje z ojcem przepadali za tą częścią miasta. Gdy załatwili wyznaczone na dany dzień sprawy, niemal zawsze znajdowali pretekst, by razem pospacerować po tej dzielnicy. Oglądali wystawy, co chwilę czymś się zachwycając i zwracając sobie wzajemnie uwagę na najnowsze, egzotyczne towary. Ostatnim razem, gdy tu byli, spędzili prawie całe popołudnie w sklepie z kryształami. Sprzedawca pokazywał im nowy typ wiatrowych dzwoneczków. Poruszał je najlżejszy podmuch, a wtedy wygrywały bynajmniej nie przypadkową, choć nieuchwytną i niekończącą się melodię, bardzo delikatną, dźwięczącą później długo w pamięci.

Ojciec kupił jej wówczas małą płócienną torbę pełną suszonych fiołków i płatków róż oraz parę kolczyków w kształcie ryby-miecza. Althea pomogła mu wybrać perfumowane klejnoty na urodziny matki i poszła z nim do złotnika, który umieścił kamienie w pierścieniach. Tego dnia byli rozrzutni, obeszli wiele niezwykłych sklepików, w których sprzedawano towary znad Rzeki Deszczowej.

Wszyscy wiedzieli, że wodami Rzeki płynie magia, a przedmioty kupowane od ludu Deszczowych Ostępów są obdarzone magicznymi właściwościami. Wprawdzie o kolonistach, którzy zdecydowali się pozostać w pierwszej osadzie nad Rzeką, rozpowiadano ponure plotki, ich produkty wzbudzały jednak zdumienie i zachwyt. Od rodziny Verga kupowano towary o niezwykłym wyglądzie: pięknie utkane gobeliny przedstawiające nieco odmienne od ludzkich postaci o oczach barwy lawendy lub topazu, osobliwych kształtów wyroby jubilerskie wykute z metalu nieznanego pochodzenia oraz cudowne gliniane wazy, aromatycznie pachnące, o niepowtarzalnym wdzięku. Soffronowie sprzedawali perły w głębokich odcieniach pomarańczy, ametystu i błękitu oraz naczynia z zimnego szkła, które nigdy się nie rozgrzewały; można w nich było schładzać wino, owoce albo słodką śmietanę. Inne rodziny oferowały owoce kwazi. Z ich skórki produkowano olejek, uśmierzający ból nawet najpoważniejszej rany, a z miąższu wytwarzano trunek, który szalał we krwi przez kilka dni. Najbardziej zawsze kusiły Altheę sklepy z zabawkami – można w nich było nabyć lalki, których wilgotne oczy i miękka, ciepła skóra przywodziły na myśl prawdziwe niemowlę, a także działające przez wiele godzin mechaniczne zabawki, poduszki wypełnione ziołami zapewniającymi cudowne sny oraz wspaniałe, gładkie, rzeźbione kamienie, które jarzyły się zimnym wewnętrznym światłem i odstraszały koszmary. Towary te były bardzo drogie nawet w Mieście Wolnego Handlu, a w dalszych portach osiągały wręcz niegodziwie horrendalne ceny. Mimo to nie cena była powodem, dla którego Ephron Vestrit nie chciał ich kupować dla swej okropnie rozpieszczonej wnuczki Malty. Kiedy Althea pytała go o przyczynę odmowy, tylko potrząsał głową i stwierdzał tajemniczo: “Nie można dotknąć magii i nie zarazić się nią. – Po czym dodał: – Mieszkający tam nasi przodkowie uznali, że muszą płacić zbyt wysoką cenę, opuścili więc Deszczowe Ostępy i osiedlili się w Mieście Wolnego Handlu. I my, ich potomkowie, nie będziemy frymarczyć towarami z tamtego regionu”. Mimo iż dziewczyna naciskała na ojca, pragnąc dalszej rozmowy na ten temat, potrząsnął głową i powiedział, że pomówi z nią o sprawie, gdy będzie starsza. Ale nawet złe przeczucia nie powstrzymały go przed kupieniem perfumowanych klejnotów, których tak bardzo pragnęła jego żona.

Althea dorastała, lecz ojciec stale odsuwał rozmowę o Deszczowych Ostępach na później i w końcu nigdy jej nie odbyli. Gorycz tego faktu wyrwała teraz dziewczynę z przyjemnych wspomnień.

Popołudnie przechodziło już w wieczór i Althea opuściła ulicę Deszczowych Ostępów. W ostatniej chwili lękliwie spojrzała na narożny sklepik Amber. Nie wiedziała dlaczego, ale spodziewała się, że kobieta będzie stać za szybą i przyglądać się jej. W oknie leżały wszakże tylko wyroby artystki, starannie poukładane na złotym materiale. Drzwi sklepu były zapraszająco otwarte, ludzie wchodzili i wychodzili. Najwyraźniej interes Amber prosperował. Dziewczyna zastanowiła się, z którą rodziną znad Rzeki Deszczowej kobieta jest spokrewniona i w jaki sposób zaszła tak daleko. W przeciwieństwie do większości sklepików w tej dzielnicy, na szyldzie Amber nie było insygniów żadnej z kupieckich rodzin.

W jakiejś cichej alejce odpięła sakiewkę i sprawdziła jej zawartość. Tak, jak podejrzewała, pieniędzy nie było wiele. Mogła zapłacić za pokój i jedzenie dziś wieczorem albo tylko jadać skromnie przez kilka dni. Pomyślała znowu, by po prostu wrócić do domu, lecz nie mogła się do tego zmusić. Uznała, że trzeba poczekać przynajmniej do odpłynięcia Kyle'a. Wtedy, jeśli nie znajdzie pracy i noclegu, może tam pójdzie, choćby po rzeczy osobiste i biżuterię. Taka decyzja z pewnością nie uwłaczała jej godności. Wiedziała jednak, że nie pojawi się w domu za bytności szwagra, co to to nie! Włożyła monety oraz banknoty do sakiewki i zacisnęła rzemyk. Żałowała, że tak dużo pieniędzy przepiła poprzedniego wieczoru. Tak czy owak, z pozostałą kwotą musiała się obchodzić ostrożnie. Przywiesiła sakiewkę do pasa pod spódnicą.

Wyszła z alejki na większą ulicę. Potrzebowała miejsca, gdzie mogłaby się zatrzymać na noc, ale nic jej nie przychodziło do głowy… poza jednym. Starała się zapomnieć, ile razy ojciec ostrzegał ją przed “Paragonem”, aż w końcu ostro jej zabronił do niego chodzić. Ostatni raz odwiedziła miejsce jego “zesłania” przed wieloma miesiącami, lecz w dzieciństwie, zanim zaczęła pływać z ojcem, wiele letnich popołudni spędzała z tym starym wrakiem. Inne miejskie dzieci nazywały go strasznym i wstrętnym, Althea zaś szybko przestała się go bać. Szczerze mówiąc, żałowała go. To prawda, że wydawał się przerażający, ale najgorsze było zło, które wyrządzili mu inni. Odkąd dziewczyna to zrozumiała, zaprzyjaźniła się z żywostatkiem.

Słońce powoli zachodziło, nadszedł długi letni wieczór. Althea opuściła miasto i ruszyła po kamienistej plaży do miejsca, gdzie na piasku leżał stary żaglowiec.

12. O WRAKACH I STATKACH PRZEWOŻĄCYCH NIEWOLNIKÓW

Pod wodą. To nie była chwila. Nie przykryła go jedna złośliwa fala, lecz wisiał pod wodą kilem do góry. Jego włosy unosiły się obok twarzy, płuca pompowały tylko solankę. Utopiłem się i umarłem – pomyślał. – Znowu nie żyję, tak jak kiedyś, wcześniej. Otaczał go połyskujący zielenią świat ryb i wody. Rozłożył ramiona. Fale poruszały nimi. Czekał, by uświadomić sobie, jakie to uczucie nie żyć.

Jednak nie była to prawda. Oszustwo. Pragnął tylko śmierci, a ona nie przychodziła. Nie była mu dana. Nawet tu, pod wodą, mimo iż z pokładu nie dochodziły odgłosy łomoczących stóp ani wykrzykiwanych rozkazów, a jego ładownie przepełniała morska woda i milczenie, nawet tu nie mógł zaznać spokoju. Nudy – owszem, ale nie spokoju. Unikały go srebrne ławice ryb. Podpływały do niego niczym stada morskich ptaków, lecz skręcały – nadal uformowane w szyk – natychmiast gdy wyczuły zapach bezbożnego czarodrzewu jego szkieletu. Samotnie przemierzał więc świat pozbawiony dźwięków i mglistych kolorów. Nie oddychał. Czuwał.

Potem nadpłynęły węże.

Przyciągał je, fascynował, a równocześnie napełniał odrazą. Szydziły z niego, gapiły się, ich zębate paszcze otwierały się i zamykały tak blisko jego twarzy i ramion. Próbował je przegonić, ale rzuciły się na niego. Zapamiętale walił w nie pięściami, ale chyba nie odczuwały jego ciosów bardziej niż plusku bezradnych ryb. Węże rozmawiały ze sobą na jego temat; niewiele pojmował z ich stłumionego ryku.

Nagle popatrzyły mu głęboko w oczy, potem owinęły się wokół jego kadłuba i trzymały w mocnych objęciach. Przerażały go, a równocześnie przypominały… o czymś. Nie pamiętał o czym. Wspomnienia czaiły się gdzieś w najdalszych zakamarkach jego pamięci, prawdopodobnie były zbyt straszne, by chciał je przywołać. Węże nie puszczały, ciągnąc go w dół, coraz głębiej, tak że resztki towarów, które ciągle tkwiły w jego ładowni, wzniosły się szaleńczo do góry, by się uwolnić. Przez cały ten czas węże obrzucały go oskarżeniami i wściekle o coś pytały; niestety ów gniew nie ułatwiał mu zrozumienia ich mowy.

67
{"b":"108284","o":1}